Kariera Paula McCartney’a
Zacznijmy w takim razie jeszcze raz. Paul McCartney wielkim basistą jest (co potwierdza najlepszy juror – czas) i nic nie jest w stanie zmienić tego stanu rzeczy – oto moja, niezbyt oryginalna teza. Zaczynał swoją przygodę z muzyką w drugiej połowie lat 50., kiedy to przez jego dom na Forthlin Road 20 w liverpoolskiej dzielnicy Allerton przetaczały się gromadki znajomych ojca Paula, Jima – bardzo towarzyskiego i, co istotne, muzykującego człowieka. Dom tętnił życiem również dzięki matce, która akceptowała taki stan rzeczy, bo jej mąż, pomimo jowialnego usposobienia, był człowiekiem odpowiedzialnym i nie obca mu była ciężka praca.
Nikt u McCartneyów nie miał problemów z alkoholem i dzięki temu fakt, że czasem w ciepłe dni zabawy przenosiły się na ulicę, a drzwi domostwa stały otworem, nikomu z sąsiadów nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, wiedzieli, że zawsze są mile widzianymi gośćmi. Młody McCartney i jego brat Michael chłonęli ten klimat i zyskiwali naprawdę dobre wychowanie oraz szkołę życia. Ojciec wpajał im takie wartości jak szacunek dla pracy, ochrona swojej własności i wzajemna rodzinna pomoc. Dzięki tej wiedzy, nawet pochodząc z nizin społecznych, można było aspirować do klasy średniej, ciężko pracując lub chłonąc wiedzę w szkole, a w tej młody McCartney miał całkiem dobre wyniki.
Pierwszą gitarę, jaką sprawił Paulowi ojciec, był niemiecki Framus model Zenith – rozklekotany akustyk dla praworęcznych, kupiony w pierwszym muzycznym sklepie w Londynie u Ivora Mairantsa (z pochodzenia Polaka). Po roku czasu, w wieku 15 lat, gdy chodził już do liceum (prestiżowego Liverpool Institute – gdzie nie tak łatwo było zdać egzaminy) i poznał kilku kolegów tak samo jak on zafascynowanych rock and rollem, chwycił ją ponownie i zaczął mozolnie układać palce na gryfie. Nie szło mu to za dobrze, a ściślej mówiąc, w ogóle mu nie szło i tylko przez przypadek (zobaczył gdzieś zdjęcia Slima Whitmana, gitarzysty country, który będąc leworęcznym, zawieszał sobie gitarę odwrotnie) wpadł na to, aby spróbować grać na instrumencie odwrotnie, przełożyć struny i ćwiczyć zgodnie ze swoimi predyspozycjami. Zmysł muzyczny i słuch miał już jako tako wyrobiony z uwagi na wcześniejsze próby gry na trąbce i pianinie.
Jim również się do tego przyczynił, w miarę sprawnie grając na tym ostatnim. Dziwna, przesłodzona mieszanka przesłodzonej folkowo-jazzowej hybrydy, jaką była muzyka skiffle, zaczęła być powoli, lecz nieuchronnie wypierana przez bardziej zadziorne brzmienia czarnoskórych mieszkańców USA. Zaczęły się też szkolne i mniej oficjalne imprezy oraz koncerty, na których Paul McCartney pojawiał się jako słuchacz. Tak właśnie za namową swojego szkolnego kolegi Ivana Vaughana pojawił się na występie grupy The Quarryman, która grała skiffle na otwartej pace ciężarówki. Nie to jednak przykuło uwagę młodego gitarzysty. Z całego zespołu zauważył on wokalistę z gitarą akustyczną, dobrze ubranego chłopaka wyglądającego na pewnego siebie. Był to John Lennon…
Po występie Paul i Ivan, który znał Johna, podeszli do zespołu przywitać się i porozmawiać, ale pierwsza reakcja Lennona nie była obiecująca – niemal ich nie zauważył… Dopiero gdy Paul powiedział, że zna pewien modny kawałek i potrafi go zaśpiewać i zagrać, wokalista łaskawie pozwolił mu skorzystać z jego gitary. Okazało się, że to był punkt zwrotny w życiu Paula – od tego wszystko się zaczęło! Zagrał więc i wyśpiewał nie jeden, a kilka kawałków, a wszyscy Quarrymani byli zgodni, że ten młokos (byli od niego niewiele, ale jednak starsi, Lennon był już studentem) ma talent. I tak po kilku tygodniach piętnastoletni Paul McCartney grał już regularne próby i nieliczne koncerty jako gitarzysta.
Dzięki nowej sile w postaci Paula zespół zaczął robić postępy, a on sam nieoczekiwanie od początku stał się muzycznym szefem zespołu, mówiąc wręcz innym (z wyjątkiem Lennona), co mają grać. Miał po prostu największe pojęcie o rhythm and bluesie i potencjał, który pozwalał mu aranżować partie wszystkich instrumentów. Z liderem Quarrymanów dogadywał się świetnie i właśnie gdzieś na koniec roku 1957 można datować powstanie pary kompozytorskiej Lennon-McCartney, już niedługo słynnej na cały świat i po wsze czasy! Rok później Paul z kolegami nagrali pierwsze dwa utwory na singiel, wszystko szło w jak najlepszym kierunku, ale jak to w życiu, nic nie idzie gładko. Tym razem była to prawdziwa tragedia, przez którą zespół już na początku swojej drogi mógł przestać istnieć.
W wypadku samochodowym zginęła matka Lennona, Julia. Jego żal do całego świata za ten niesprawiedliwy wypadek przejawiał się w obcesowości i wręcz wrogości do bliskich. Przez pół roku nie było mowy o grze na gitarze ani o żadnych próbach czy tym bardziej występach, lecz Paul McCartney, jak kropla, która drąży skałę, nie odpuszczał w pocieszaniu i dotrzymywaniu mu towarzystwa. Wiedział, co znaczy stracić matkę w takim wieku – sam pochował swoją parę lat wcześniej.
W roku 1960, kiedy w grupie grali już Stuart Sutcliffe (bas) i Geogre Harrison (gitara), w końcu zaczęło być o nich głośno, przede wszystkim dzięki świetnym, emocjonującym koncertom, na których pojawiali się różni ludzie. Zmienili nazwę na Silver Beatles i znaleźli pierwszego managera – Allana Williamsa, który wysłał ich na słynne koncerty do Hamburga, gdzie zespół naprawdę ciężko tyrał, ale też stracił basistę Stuarta Sutcliffe’a, który zakochał się w Astrid Kirchner, pięknej fotografce, i zdecydował zostać z nią w Hamburgu. Reszta wróciła stamtąd silniejsza, pewniejsza siebie, lepiej wystylizowana (czarne skóry, a pod spodem czarne golfy!) i z nową nazwą zespołu – The Beatles. Ani George Harrison, ani Lennon nie palili się, by chwycić za bas, więc Paul McCartney, widząc, że od niego zależy przyszłość zespołu, zdecydował się odłożyć gitarę, na której grał do tej pory, i zostać nowym basistą.
Jak wiadomo, była to jedna z tych decyzji, które sprawiły, że już niedługo o młodych liverpoolczykach usłyszał cały świat. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, która miała przesądzić o dalszej karierze Paula jako instrumentalisty. Była nią wciąż słaba dyspozycja Pete’a Besta jako perkusisty. Według Paula i ich ówczesnego managera hamował on cały zespół, który nabierał prędkości. Bestowi postawiono ultimatum: albo gruntownie podszkoli swoje umiejętności albo po prostu poszuka innej kapeli. Pete, poddawany coraz większej presji, zdecydował się rzucić granie z nimi; rozejście nie odbyło się jednak po dżentelmeńsku… Wkrótce jego miejsce zajął niezbyt wirtuozerski, ale za to młody i dyspozycyjny Ringo Star. Gdy w 1961 roku do zespołu dołączył legendarny manager Brian Epstein, machina ruszyła i nic nie mogło jej już powstrzymać.
Cały ten etap, gdzieś pomiędzy 1963 a 1969 rokiem, wydaje się być żywcem wzięty z jakiejś bajki. Była i nierzeczywistość, i ponadczasowość, totalny ogólnoświatowy odjazd, histeria połączona z amokiem, uwielbieniem, idolatrią, kultem. Pamiętamy to wszyscy z czarno-białych filmów dokumentalnych z tamtych czasów, a na YouTubie wciąż możemy wyszperać wiele archiwalnych materiałów pokazujących, jak media i fani oszaleli na punkcie czterech chłopaków w tweedowych marynarkach. W ciągu tych sześciu lat 21 singli McCartneya i Lennona znalazło się na 1. miejscu brytyjskich list przebojów – w sumie single tej dwójki okupowały tę pozycję przez niemal 20 miesięcy! Podobnie było z dziesięcioma albumami Beatlesów w tym okresie, które to łącznie przez 40 miesięcy zajmowały pierwsze miejsce sprzedaży na Wyspach.
Choć mówi się, że gentlemani o pieniądzach nie rozmawiają, kilka lat temu magazyn „Business Age” pokusił się o zestawienie najbogatszych artystów wszech czasów i szacunkowe podsumowanie ich fortun. Podliczono, że sir Paul McCartney zarobił przez wszystkie lata swojej kariery około 500 mln funtów. Drugi na liście był sir Elton John z fortuną wynoszącą „zaledwie” 156 mln funtów. Ta przepaść niech uzmysłowi nam, że Macca mógł mieć i chyba miał wszystko, co sobie wymarzył – oczywiście z dóbr materialnych.
Kończąc temat, dodam tylko, że w 2006 roku portal Virgin.com oszacował majątek eks-Beatlesa na 750 mln funtów… Jakby potwierdzając te wyliczenia, w jednym z wywiadów Paul McCartney zaprzeczył legendzie, że Beatlesi zawsze byli silnie uduchowieni i nie nastawieni materialistycznie do kariery: „John Lennon i ja zazwyczaj siadaliśmy do pisania piosenki i mówiliśmy do siebie: skomponujmy sobie teraz basen!”.