Rekordy Paula
Paul McCartney aż do 1976 roku, czyli do albumu „At the Speed of Sound” (z dwoma hitami: „Let 'Em In” oraz „Silly Love Songs”), sam pisał pieśni na wszystkie płyty grupy Wings. Na wspomnianym krążku po raz pierwszy dołączyli do niego w kilku utworach inni członkowie grupy, ale większa kompozytorska współpraca nastąpiła dopiero po zapoczątkowaniu znajomości z Elvisem Costello, kompozytorem, producentem i instrumentalistą, który pomógł mu uatrakcyjnić niebezpiecznie miałki repertuar na przełomie lat 80. i 90.
Wcześniej, bo w 1978 roku, eks-Beatles trafił swój największy do tej pory hit – „Mull of Kintyre”, co tym bardziej zaskakiwało w epoce brudnych i agresywnych dźwięków The Clash i Sex Pistols. Utwór ten, wydany na singlu, sprzedał się w liczbie ponad 2 mln egzemplarzy, ustanawiając tym samym do dziś nie pobity wyspiarski rekord.
Obecnie również nie ma powodów do narzekań, bo „Memory Almost Full”, z 2007 roku okazała się według wielu krytyków bodaj najlepszą z jego całej kariery dzięki ładunkowi prostych, prawdziwych uczuć i ponownie pięknych melodii. Takiego Paula znamy i takiego najbardziej kochamy. W 2011 roku Paul McCartney wydał z sukcesem swój pierwszy balet „Paul McCartney’s Ocean’s Kingdom” i zarazem pierwszy od 20 lat album z muzyką klasyczną. W czerwcu 2012 obchodził 70. urodziny…
Narkotycznie
Macca przynajmniej w jednym temacie mógłby podać sobie rękę z libertarianami – jest znanym orędownikiem legalizacji marihuany. Jako pierwszy rockman w historii otwarcie przyznał się do używania LSD i jako pierwszy wraz z kolegami z zespołu podpisał petycję w tej sprawie, została ona opublikowana w 1967 roku w „The Times”. W purytańskiej wówczas Wielkiej Brytanii to była głośna rzecz – pamiętajmy, że do 1967 roku np. homoseksualizm był tam karany więzieniem.
Tak naprawdę to nie miałem ochoty pisać tego rozdziału, bo narkotyki z kilkoma nielicznymi wyjątkami nigdy nie miały znaczącego wpływu na twórczość Paula, ale jego postawa pod hasłem „legalize it” warta jest rozwinięcia. Narkotyki nie miały wpływu na Macca przynajmniej w takim stopniu, jak w przypadku innych artystów z rockowego topu. I rzeczywiście – na tle innych rockandrollowych bandów ubiegłego wieku The Beatles czy Wings jawią się jak grzeczni, ułożeni chłopcy, dbający o swoje fryzury, by podobały się dziewczynom zgromadzonym pod sceną, i o rodziny, by zawsze były blisko nich.
Kilka lat temu, w wyjątkowym wywiadzie dla magazynu Uncut, Paul McCartney po raz pierwszy oficjalnie przyznał, że raz spróbował heroiny podczas największych sukcesów Beatlesów – „Nie zdawałem sobie sprawy, że ja biorę – po prostu coś trzymałem i to paliłem. Nie miało to na mnie żadnego wpływu”. Brał też przez około rok kokainę, ale nigdy nie zwariował na jej punkcie i nie uzależnił się twardo jak inni. Mimo to kilka piosenek wielkiej czwórki powstało dzięki inspiracji narkotykami. I tak: „Got To Get You Into My Life” (z albumu „Revolver”) była o marihuanie, „Day Tripper” – o kwasie, a najbardziej znana „Lucy in the Sky with Diamonds” (z Sierżanta Pieprza), jak mówią pierwsze litery tytułu, była aluzją do LSD.
W tamtych psychodelicznych czasach łatwo było przeszacować wpływ, jaki narkotyki miały na Paula, który – wiemy już – był człowiekiem odpowiedzialnym i myślał raczej przyszłościowo. Jak sam przyznaje, wszyscy brali je w tej czy innej formie i Beatlesi nie wyróżniali się tu zbytnio, a już na pewno zaś nie wychodzili z narkotykowymi przygodami przed szereg. Pisanie i komponowanie miało dla Paula i Johna zbyt wielkie znaczenie, by zepsuć to przez ciągłe odloty.
Zaczęli wszyscy, jeszcze w hamburskich czasach, kiedy to różne kolorowe pigułki przynosiła im Astrid, ale Paul McCartney zawsze kontrolował się i nie dochodziło dzięki temu do żadnych narkotykowych ekscesów. Zresztą, jeśli sięgniemy jeszcze do czasów The Querryman, dowiemy się, że gdy zafascynowani w pewien sposób sobą Paul i John spotykali się po szkole i nie było papierosów, palili ze szklanej lufki suszoną herbatę, od której kręciło się im w głowach. W 1964 roku Beatlesi spotkali w Stanach Boba Dylana, który pierwszy dal im marihuanę (mało popularną wówczas w Wielkiej Brytanii) i podobno był w szoku, że oni nigdy wcześniej jej nie palili…
Ostatnim akcentem tego na szczęście niegroźnego romansu było słynne aresztowanie w Japonii 16 stycznia 1980 roku. W ciągu dwóch tygodni miało się tam odbyć kilkanaście koncertów i Paul wiedział, że żadnego „towaru” (a szczególnie dobrego nowojorskiego, jaki akurat miał) w restrykcyjnej pod tym względem Japonii nie dostanie. Postanowił więc zaryzykować i schować ponad 200 g marihuany w swoim bagażu. Według niego stuff był na tyle dobry, że żal mu było spuścić go w toalecie przed kontrolą na lotnisku i ta decyzja okazała się brzemienna w skutki. Paul został zatrzymany i trafił aż na dziesięć dni do tokijskiego aresztu, co było odwrotnie proporcjonalne do przyjemności, jaką miał mu dać ten nieszczęsny pakunek.
Mało tego, jego wiza już wcześniej, w 1975 roku, została anulowana przez władze Japonii w związku z dwukrotnym oskarżeniem go o posiadanie narkotyków w Europie, a więc pięć lat później mógł spodziewać się szczególnej kontroli. Proponowany wyrok wynosił siedem lat więzienia i tylko dzięki jego pozycji i głosom poparcia płynącym z całego świata został zwolniony i deportowany do Wielkiej Brytanii. Japońskie tournée zostało odwołane, reszta zespołu Wings też wróciła do domów i była to jedna z przyczyn (obok morderstwa Johna Lennona) rozwiązania tego zespołu.
Od tamtej pory Paul McCartney ograniczył niemal do zera konopniane zamiłowanie, ale – jak twierdzi – pochlebiło mu ostatnio, gdy jakieś młokosy z Los Angeles zaproponowały mu spróbowanie ich ganji. A do Japonii mimo tych przygód powrócił jeszcze w roku 1990 na jeden solowy koncert – tym razem bez żadnych ukrytych zawiniątek w bagażu…
Foto: Wikipedia na licencji Creative Commons, Kubacheck