The Who zawsze było o pół kroku za kolegami z The Rolling Stones czy The Beatles, choć dla świata gitarowego (zaczynał taki istnieć) pod koniec lat sześćdziesiątych liczyli się tyko Hendrix, Beck, Clapton i Pete Townshend. Ten „cień sławy” wynikał z tego, że zespół spóźnił się z wydaniem swojego pierwszego hitu w stosunku do wspomnianych gwiazd i – co za tym idzie – miał trochę ciężej z uzbieraniem tak oddanych i licznych fanów. Nikt w tych czasach jednak nie grał tak na gitarze jak Pete Townshend i nikt tak nie gra do dzisiaj. To chyba wystarczający powód, by tekst o niepowtarzalnym, fenomenalnym Pete znalazł się na stronie TopGuitar.
Brytyjskie zespoły rockowe
Pete Townshend, podobnie jak jego rówieśnicy zakochani w gitarze, był pionierem, choć trzeba przyznać, że po The Shadows nastąpił prawdziwy wysyp młodych zespołów na fali brytyjskiego rhythm and bluesa i młodzież miała doprawdy wielki wybór… Podczas gdy pierwsza liga przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to tylko trzy zespoły – Led Leppelin, Black Sabbath i Deep Purple, to wcześniejszy „jet set” z Wysp pierwszej połowy lat sześćdziesiątych liczył już co najmniej osiem kapel: The Kinks, The Animals, The Rolling Stones, The Beatles, The Yardbirds, Cream, Bluesbreakers Mayalla i The Who. Ale równie dobrze można by ich wymienić dwa razy więcej.
Na klubowych scenach zrobiło się tłoczno. Rock and roll zapanował niepodzielnie, ale niejedno miał imię. Nikt nie mógł dorównać songwriterskiemu talentowi Beatlesów, dlatego niektóre zespoły odważnie szły w nowe środki wyrazu. Taka była przesterowana gitara Dave’a Davisa w „You Really Got Me” The Kinks (1964) i taki był jąkający się, niesamowity wokal Rogera Daltreya w „My Generation” (1965) połączony z pierwszym zarejestrowanym solo na basie elektrycznym Johna Entwistle’a.
Pete Townshend od dziecka umiał przeżywać muzykę, miewał wizję i stany uniesienia, gdy słuchał m.in. szumu morskich fal. Nie wiadomo, czy to dar, czy po prostu skutek wielkiego skupienia nad muzyką – faktem jest, że woda, morze i ocean zawsze tkwiły gdzieś w głowie Pete’a, czemu dał ostateczny wyraz w dwóch ponadczasowych rock operach. W dzieciństwie wiele letnich sezonów spędził z muzykującymi rodzicami w nadmorskiej miejscowości Douglas na wyspie Man, tam też poznawał show-business od zaplecza, oswajając się z muzyką graną na żywo. Nie dane mu było mieć wzorcowo kochających rodziców i normalnego domu – jako sześciolatek spędził ponad rok z chorą psychicznie babcią, co było dla niego traumatycznym przeżyciem. Wówczas zaczął uciekać we własny świat obrazów i dźwięków, wówczas jego wyobraźnia dokonała przełomu i postępu, kiedy przesiadując w małym pokoju, pod wiktoriańskim rygorem babki, przyglądał się normalnemu życiu za oknem i był poddany reżimowi dnia nieodpowiedniemu nawet dla dorosłej osoby, nie mówiąc już o dziecku.
Te doświadczenia rzutowały potem na zmysł muzyczny Pete’a, co miało odzwierciedlenie w jego najważniejszych dokonaniach. Oczywiście matka Pete’a dbała o niego – gdy jako nastolatek wyfrunął z rodzinnego gniazda i zamieszkał razem z Rogerem Daltreyem w wynajętym mieszkaniu, pani Townshend dogadała się potajemnie z wynajmującym i podczas nieobecności młodych muzyków przychodziła zmywać im naczynia… Nie za bardzo przypominało to wspólne słynne mieszkanie Stonesów w Edith Grove, bo tam mama Keitha wpadała oficjalnie, podrzucając im jedzenie i jakieś kwoty pieniędzy, by chłopaki po prostu nie umarli z głodu. Wspólne było natomiast jedno – docieranie się charakterów, nauka kompromisów i słuchanie w nieskończoność płyt. To wówczas powstały pierwsze własne kompozycje The Detours. Inspiracje muzyczne i sceniczne Pete Townshend czerpał z wielu źródeł. Jak to bywa u nastolatków, chłonie się wszystko.
Pete Townshend od dziecka umiał przeżywać muzykę, miewał wizję i stany uniesienia, gdy słuchał m.in. szumu morskich fal. Nie wiadomo, czy to dar, czy po prostu skutek wielkiego skupienia nad muzyką – faktem jest, że woda, morze i ocean zawsze tkwiły gdzieś w głowie Johna, czemu dał ostateczny wyraz w dwóch ponadczasowych rock operach.
W grudniu 1963 roku Townshend z kolegami zagrał support dla The Rolling Stones, o których miał zdanie dość niepochlebne – uważał ich za modnisiów i pozerów. Występ Stonesów sprawił jednak, że stał się ich dozgonnym fanem, a u Keitha Richardsa podpatrzył pewne zachowanie, z którego słynie do dzisiaj. Keith przed podniesieniem kurtyny ćwiczył prawą rękę, machając nią (bez uderzania strun) jak skrzydłem wiatraka. Ten gest, zaadaptowany jako porywająca technika gry pod nazwą wind mill, stał się znakiem rozpoznawczym Pete’a i sprawcą jego słynnego krwawiącego kciuka.
Nikt na Wyspach (a może i na świecie) nie grał równie ekspresyjnie i z podobnym poświęceniem co gitarzysta The Who. Zwłaszcza, że to nie był koniec jego tricków. W lutym 1964 roku The Detours grali jako support The Kinks i tam też Pete Townshend odebrał ważną lekcję dotyczącą brzmienia. Dave Davies, gitarzysta The Kinks, z upodobaniem stosował sprzężenia wzmacniacza, które połączone z przesterowanym dźwiękiem dawały niesamowite bogactwo alikwotów i doznań muzycznych, jakich do tej pory Peter się tylko domyślał. Jak napisał w swojej autobiografii: „To im, podobnie jak Rolling Stonesom, przypisuje największy wpływ na mnie”.
Jeśli dodamy do tego upodobanie do krzywdzenia swojego wiosła wzorem kontrabasisty Malcolma Cecila (który dosłownie kroił swój instrument piłą!) i ciągłego rozbudowywania backline’u na wyścigi z basistą Johnem Entwistlem, będziemy mieli obraz zespołu z 1964 roku, który właśnie zmienił nazwę na The Who. W międzyczasie do zespołu doszedł Keith Moon – jak się potem okazało, jeden z największych (dla wielu: najlepszy) perkusistów rockowych wszech czasów. Panowie byli gotowi do podboju świata i wyznaczania kierunków w muzyce rockowej.
Sprzęt Pete’a Townshenda
Swój arsenał wzmacniaczy i kolumn komponował we współpracy z Jimem Marshallem, uczącym się wówczas potrzeb gitarzystów pokroju Pete’a, a więc potrzebujących sprzętu, by brzmieć głośniej od perkusisty i by ogłuszyć wielkie sale balowe, w których często występowali. Pierwszy wzmacniacz sprzedał Piotrusiowi Jaś, który akurat prowadził sklep Selmer przy Charing Cross Road.
Sprzedawcą był John McLaughlin, późniejszy gigant fusion i jeden z pierwszych „szybkościowych” shredderów. Był to Pro-Amp Fendera, a pierwsza porządniejsza gitara Pete’a była marki Stratocrusier z pojedynczym singlem marki Harmony. Niedługo potem nadszedł etap gitar Rickenbacker, który trwał do 1966 roku, a od 1967 w arsenale Pete’a nastała epoka instrumentów Gibsona. Na początku były to modele SG (lata sześćdziesiąte), potem doszły różne LP, które definiowały jego brzmienie w latach siedemdziesiątych. Wśród niż najważniejszymi były SG Special oraz jego zastępca LP Deluxe.
Z większości SG zostały tylko wióry, krążył nawet dowcip, że nasz bohater musiał się przesiąść na LP, ponieważ SG Special przestał być produkowany i po prostu zabrakło ich dla niego… Gibsony Les Paul był później specjalnie numerowane – ponieważ miał ich wiele, a wiele z nich miało inne stroje i stosowane capo. Techniczny gitarzysty (Alan Smith) w 1974 roku stworzył taki właśnie system identyfikacji gitar, przetrwał on do dzisiaj. Akustyki to głównie Gibson J-200 i Takamine EN 10C.W latach osiemdziesiątych przyszedł czas na gitary Fender Tele i Strat (później Pete Townshend upodobał sobie szczególnie strata sygnowanego przez jego kolegę Erica Claptona) oraz Schecter, na którym nagrał płytę „It’s Hard”.
Swój arsenał wzmacniaczy i kolumn komponował we współpracy z Jimem Marshallem, uczącym się wówczas potrzeb gitarzystów pokroju Pete’a, a więc potrzebujących sprzętu, by brzmieć głośniej od perkusisty i by ogłuszyć fanów na wielkich salach balowych, w których często występowali.
Pete oraz John odpowiadają za powstanie full stacków i stuwatowych headów. Te ostatnie po raz pierwszy skonstruował Ken Bran, łącząc dwa pięćdziesięciowatowe transformatory (mocniejszych wówczas nie było) oraz parując po cztery lampy mocy (6V6, 6L6 oraz KT66). Wszystkie trzy kupili panowie Pete i John, motywując tym samym pana Marshalla do zaprojektowania JTM100, a potem (w 1967 roku) do powstania „The Pig”, czyli pierwszego gitarowego dwustuwatowca.
Keith Moon był coraz głośniejszy i gitarzyści musieli walczyć o swoje na scenie. Umieszczenie jednej kolumny na drugiej ułatwiło Townshendowi generowanie sprzężeń zwrotnych, ale już w 1965 roku doczekał się prawdziwej lodówki, czyli kolumny 8 × 12 cali! W tamtym czasie absolutnie nikt nie grał na takich zestawach. Pete Townshend grał jeszcze na zmodyfikowanych wzmacniaczach Hiwatt (120 W mocy) i dedykowanych kolumnach tej samej marki. To on wraz z Johnem był pionierem bi-ampingu, czyli rozdzielania sygnału w gitary na dwa zestawy full stack o tym samym lub innym brzmieniu. Eksperymenty z nagłośnieniem sali koncertowych, jego pomysły realizatorskie i producenckie, którymi także się zajmował, wymagałyby osobnego akapitu, na który zabrakło tutaj miejsca.
The Who – My Generation
Pierwsze utwory The Who komponował Pete Townshend i, pomimo że były studyjnie wygładzone, od razu słychać w nich rockowy pazur i niszczycielski potencjał. „I Can’t Explain” to riff na miarę „You Really Got Me”, który na dodatek dzięki uniwersalnemu tekstowi został pierwszym hymnem zbuntowanej i zagubionej powojennej młodzieży. Był to jednak dopiero przedsmak tego, co stało się po wydaniu krążka „My Generation”.
Ta z kilku powodów rewolucyjna piosenka tytułowa stała się hymnem szukających własnej drogi młodych ludzi, których identyfikacją był bunt przeciw obyczajowemu wiktoriańskiemu konserwatyzmowi, jak najszybsze uniezależnienie się od rodziców, naiwny egzystencjalizm i jednoczesne korzystanie ze wszystkich cielesnych, hippisowskich uciech dostępnych legalnie lub nielegalnie. Wers zwrotki „I hope I’ll die before get old” antycypował o ponad dziesięć lat punkowe hasło „no future”, wyrażając jednak to samo – brak troski o przyszłość, brak perspektyw i hedonistyczne „carpe diem”.
Wiesław Weiss, w 1984 roku redaktor „Magazynu Muzycznego” napisał o „My Generation”: „Utwór My Generation”, który w 1964 roku wprowadził grupę do grona rockandrollowych gwiazd, był krzykliwym bluźnierstwem młodości rzuconym pokoleniu rodziców w twarz. Nie tłumaczył swej postawy, unikając komunałów i nastoletniej naiwności. W brutalnych słowach sprowadzonej do kilku akordów muzyce i jej wyrazowej szorstkości odsłaniał jedynie namiętność młodości; tylko tyle i aż tyle. Czy rock stać na więcej? Twórczość The Who pozostawiła to pytanie bez odpowiedzi”.
Gest zaadaptowany jako porywająca technika gry pod nazwą wind mill, stał się znakiem rozpoznawczym Pete’a i sprawcą jego słynnego krwawiącego kciuka. Nikt na Wyspach (a może i na świecie) nie grał równie ekspresyjnie i z podobnym poświęceniem co gitarzysta The Who
Ja znam odpowiedź: pytanie zostało błędnie postawione, bo to nie była tylko „namiętność młodości” – to był przełom muzyczny (ekspresja Daltreya, pierwsze solo na basie Entwistle’a) i geniusz Townshenda. Rock osiągnął swoje pierwsze apogeum.
The Who – Tommy
Pete Townshend stał się motorem napędowym The Who, to on pisał singlowe przeboje, to on starał się stworzyć spójne brzmienie i wizerunek zespołu, to on myślał, jak oddać w swojej twórczości to, co zespół miał najlepszego. Doskonale wywiązywał się z tego zadania, a reszcie The Who taki stan rzeczy wydawał się odpowiadać. Pete przychodził z pomysłami, a Roger, John i Keith po prostu dodawali swoje partie i powstawały kolejne utwory. Mieli profesjonalny management, koncertowali w Stanach i w Europie, byli na fali.
Nikt im „nie podskoczył”, jeśli chodzi o nagłośnienie, wymiatali na największych salach i arenach, zaczęli trochę zarabiać, zaczęli trochę gwiazdorzyć, popijać, zażywać lekkich dragów, korzystać z groupies – dołączyli do Stonesów i Beatlesów, którzy byli w tym temacie specjalistami. Złudnie mogliby tak żyć bez końca, ale ambicja Pete’a wiele razy zapobiegała przykremu przedwczesnemu końcowi. Cały czas parł w kierunku eksperymentów nagraniowych, pielęgnował pasję tworzenia, przeżycia duchowe i narastającą świadomość, że stać ich na wiele więcej, że powinni stworzyć coś, z czym utożsamiać będą się fani, ale też zostanie to docenione przez krytykę muzyczną.
Co ciekawe, gdy weźmiemy pod uwagę hotelowe demolki inicjowane głównie przez szalonego Keitha Moona, rozwalanie gitary na niemal każdym koncercie, do tego niekiedy masakrowanie wzmacniaczy, kolumn i perkusji (co prawda Keith dostawał je niemal darmo od producenta, firmy Premier), okaże się, że finanse zespołu były w opłakanym stanie. Zespół dobrze się bawił, ale Pete przewidział, że jeśli nie stworzy czegoś wyjątkowego, to może się to dla nich źle skończyć. W 1967 światło dzienne ujrzała płyta „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, która z kilku powodów stała się kamieniem milowym muzyki.
Zapłodniła ona również umysł Pete’a, który pewnie gdzieś w podświadomości czuł, że następne dzieło The Who będzie miało większą formę i być może kształt wielkiego koncept-albumu. Pomysł dojrzewał co najmniej dwa lata, a wpływ na niego miał przede wszystkim nowy duchowy przywódca Pete’a – Meher Baba, milczący indyjski guru, który uwiódł wielu hippisów z Zachodu. Jak mówił Townshend o swojej wizji „Tommy’ego”: „To opowieść o małym chłopcu, który przyszedł na świat głuchoniemy i ociemniały, i o tym, co go spotkało w życiu”. Część była również dziełem przypadku, o czym najlepiej świadczy anegdota związana z jednym z najwspanialszych riffów wszech czasów – „Pinball Wizard”.
Townshendowi bardzo zależało na przychylności prasy i krytyki muzycznej, w związku z czym zdarzało mu się więc obgadywać z redaktorami Rolling Stone’a swoje artystyczne poczynania i plany. Gdy podczas nagrań „Tommy” spotkał się z recenzentem płyt z „Guardiana”. Nick Cohan, redaktor pisma i miłośnik flipperów (bilard elektryczny), powiedział mu po przesłuchaniu aktualnych efektów pracy nad „Tommym”, że nie da mu pięciu gwiazdek. Powiedział o libretto: „historyjka sztywna i pozbawiona poczucia humoru”.
Tłumaczenia Townshenda typu „co autor miał na myśli”, tylko pogarszały sytuację, zatem gitarzysta zdecydował się na desperacki krok. Zapytał: „A jeśli Tommy byłby mistrzem flippera i dzięki temu zgromadził wokół siebie fanów?”. Oczy pana redaktora zaiskrzyły, a drugi dzień Pete Townshend wziął gitarę do ręki, usiadł i napisał „Pinbal Wizard”. Czy ktoś dzisiaj wyobraża sobie rock operę „Tommy” bez tego utworu? Czy rok później The Who wyobrażało sobie koncert bez tej pieśni? Nie. Przypadkiem powstał rockowy – nomen omen – kamień milowy, ponadczasowe riffowe arcydzieło.
Na początku rock opera zbierała nieciekawe opinie: „pretensjonalna”, „pierdzenie mózgiem” (!!!), ale z czasem (a pomogły w tym występy The Who, bo na żywo „Tommy” okazał się prawdziwym killerem) sytuacja się odwróciła i prasa dołączyła do fanów, chwaląc, w końcu wielbiąc pierwszą prawdziwą rock operę.
Po tym sukcesie zespół na jakiś czas osiadł na laurach, korzystając z przywilejów życia gwiazd rocka, ale Pete już w pół roku od premiery wiedział, że ten stan nie będzie trwał wiecznie i trzeba myśleć o czymś, co mogłoby zdyskontować „Tommy’ego”. Rzecz jasna nie mógł być to zwykły album pop czy rock, ale kolejne masterpiece. Wymagała tego wysoko ustawiona w 1968 roku poprzeczka oraz artystyczne ambicje Townshenda. Sytuacja zmieniła się o tyle, o ile zespół tworzyły teraz cztery gwiazdy światowego formatu, w czym bardzo pomógł festiwal Woodstock (na którym Pete wcale nie chciał wystąpić), a także film z tego wydarzenia, który szybko zyskał status kultowego.
Na szczęście Roger, John i Keith byli wyrozumiali dla pomysłów gitarzysty i w lot łapali jego muzyczne koncepcje. Gorzej było z rozbudowanymi teoretycznymi podwalinami utworów – przeważnie były to długie wielowątkowe historie trącające egzystencjalizmem, symbolizmem i elementami duchowości Mehera Baby, ale i do tego Pete Townshend ostatecznie przekonywał resztę kapeli wraz z managerem Kitem Lambertem. Wizja sławy i zarobków otwierała umysły muzyków nawet na mętne uzasadnienia muzycznych projektów.
Pete Townshend – dzieło życia
Bez wątpliwości można powiedzieć, że to projekt jego życia – temat, który skupiał w sobie jego całe doświadczenie, duchowość i muzyczną świadomość. W rzeczywistości libretto do „Lifehouse” nie było wielce skomplikowane i wyglądało mniej więcej tak: ludzkość spotyka katastrofa ekologiczna – ci, co przeżyli, wegetują w wielkich kokonach z filtrowanym powietrzem, a rządy państw decydują o przymusowej hibernacji ludzi aż do odbudowania się ekosystemu.
Przeżyć hibernację pomagałby system The Grid (Sieć), czyli dźwięki transmitowane cyfrowo. Muzyka rockowa zostaje zakazano, bo grozi wybudzeniem uśpionych, ale grupa kontrrewolucjonistów daje rockowy koncert, wyzwalający ludzi. Pete Townshend (już w „realu”) chciał skupić publiczność w specjalnie do tego zaadaptowanej przestrzeni, z odpowiednim dźwiękiem (kwadrofonia, syntezatory ARP), światłami (m.in. laserami) i zagrać koncert, który wstrząsnąłby i pobudził apatyczne społeczeństwo brytyjskie. Jednocześnie Pete wierzył, że odbędzie się to dzięki kompletnemu muzycznemu odlotowi słuchaczy i The Who, jakiejś świadomości zbiorowej wygenerowanej z poszczególnych ludzkich emocji i przeżyć.
Miało się to stać iskrą zmian w całym społeczeństwie. Co ciekawe, w scenariuszu „Lifehouse” gitarzysta wymyślił „grid” (sieć), czyli system antycypujący dzisiejszy Internet. Zgrywa się to ze światopoglądem Townshenda (powstałym na bazie wykładów Mehera Baby), który zawsze twierdził, że muzyka jest najważniejszym składnikiem ludzkiego życia, a zatem zdolna jest do zmieniania rzeczywistości. Po kilku koncertach w Young Vic Theater, które okazały się klapą, oraz przy braku wsparcia tudzież zrozumienia od managerów i reszty zespołu, projekt został zarzucony. Townshend nigdy nie porzucił nadziei, że „Lifehouse” uda się w końcu zrealizować. Jak wiadomo, najlepsze jego elementy muzyczne trafiły na epokową „Who’s Next”. Reszta w 2000 roku znalazła się na „Lifehouse Chronicles”, solowym albumie Townshenda.
Pokłosiem idei „Lifehouse” jest projekt „Lifehouse Method”, czyli pomysł aplikacji tworzącej muzykę dzięki danym osobowym, cechom charakteru i elementom biometrycznym (był pomysł, by wpływ na tę muzykę miało DNA ludzkiego włosa!). Najpierw Pete Townshend założył blog pod nazwą The Boy Who Heard Music, potem z gości tego bloga powstała pierwsza grupa osób poddana komputerowemu eksperymentowi, nazwanemu – a jakże – The Grid.
Część tego megalomańskiego snu ziściła się w pierwszej dekadzie XXI wieku, kiedy to Lawrence Ball i Dave Snowdon napisali algorytm, stworzyli stronę internetową i przez około rok czasu skupili na niej dziesięć tysięcy osób. Powstało więc dziesięć tysięcy elektronicznych muzycznych części, które w podwójny album spiął Lawrence Ball i nazwał „Method Music”, wydając pod swoim nazwiskiem. Miało być jeszcze wykonanie na żywo (nie bardzo wiadomo w jakiej formie), ale póki co, nie doczekaliśmy się go. Tak przedstawia się idea całego życia Pete Townshenda, kiełkująca jeszcze w artystycznym collage’u w latach sześćdziesiątych i niezwieńczona jakimś „capolavoro” do dnia dzisiejszego…
W międzyczasie Pete Townshend…
…zaczął wówczas już na całego zabawę w studio nagraniowe i wynalazki dźwiękowe typu zapętlanie ścieżek i granie na żywo do odtwarzanych z taśmy elementów syntezatorowych poprzez specjalnie skonstruowane ku temu nagłośnienie. Zgodził się na wykorzystanie laserów podczas koncertów The Who i w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ich show po raz kolejny przeniosło się w inny wymiar – światło i dźwięk. Widzimy to m.in. w teledysku do „We Wan’t Get Fooled Again”, gdy nad Rogerem Daltreyem rozbłyska sieć laserowych promieni tworzących niesamowity korytarz skierowany w widownię. Kosztowało to fortunę, ale ostatecznie wszyscy w zespole wyrazili na to zgodę.
The Who nie musiało rywalizować z innymi wielkimi, Beatlesi już nie istnieli, Stonesi szli własną drogą, wielka trójka, czyli Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple dyskretnie czerpała z doświadczeń The Who, a w Stanach jedynie Vanilla Fudge brzmiała równie potężnie co Brytyjczycy. Gdy Townshend dowiedział się, że The Greatefull Dead, ulubieńcy gangu Hell’s Angels, dają trzyipółgodzinne koncerty, nawet nie pomyślał, by wcielić ten pomysł z The Who. Z całym szacunkiem, ale przy blaskomiotnych przedstawieniach The Who koncerty innych gwiazd zdawały się odbywać na krańcach galaktyki… Koncertowa siła The Who była niepowtarzalna i jeszcze przez jakiś czas nikt, oprócz Hendriksa, nie przebił ich poświęcenia i zatracania się w twórczej scenicznej ekstazie. Ponieważ Pete poza kilkoma wyjątkami nie tykał narkotyków, kształtowaniu się „Quadrophenii” towarzyszył mu duch zmarłego Mehera Baby i… koniak.
The Who – Quadrophenia
Po zrealizowaniu „Who’s Next”, z którego na początku gitarzysta nie był dumny, a który okazał się w końcu jedną z najlepszych rockowych płyt wszech czasów, Pete ponownie poczuł się zawieszony w próżni. Z jednej strony amerykańskie trasy zespołu obfitowały we wszystkie uroki rockandrollowego życia, z hotelowymi demolkami, wystawnymi wieczornymi przyjęciami, nieprzewidywalnym i szalonymi pomysłami ekscentrycznego Keitha Moona, używkami, dziewczynami, drogimi samochodami… Z drugiej strony, Pete sprawiał wrażenie twórczo niespełnionego, z o wiele większymi artystycznymi aspiracjami, dlatego chyba przez cały czas w jego głowie błądziły myśli o następnych wielkich i wspaniałych projektach. Dopiero w domu, gdzie czekały żona Karen i córeczki, mógł próbować nadawać planom realne kształty.
Poza w lekkim rozkroku, z lewą ręką na gryfie i prawą uniesioną pionowo w górze, za sekundę spadająca z siłą pioruna na gibsona na wysokości pasa – to przecież ponadczasowy symbol. Podobnie jak figura z gibsonem za plecami – wygięta niczym łuk postać, biorąca w ten sposób wielki zamach służący roztrzaskaniu w drzazgi instrumentu na zakończenie show.
Pomysł na „Quadrophenię” krystalizował się z wielu inspiracji, ale w końcu Pete musiał sam przed sobą przyznać, że musi to być podsumowanie dziesięciu lat istnienia zespołu i musi przedstawiać cztery różniące się od siebie indywidua, a całość musi być zwięzła, klarowna i treściwa, bez zagmatwanych egzegetycznych wycieczek. 1972 był ostatnim momentem, by Townshend zaproponował ponowne skrzyknięcie się chłopaków w studiu i podjęcie pracy nad nowym dziełem. Inaczej, według Pete’a zespół by się rozpadł, bo ich ekstrawertyczna siła i sława rozsadzały The Who od środka.
W „Quadrophenii” Pete wrócił do czasów, kiedy identyfikował się z modsami, miał naście lat i życie było proste jak drut. Były koncerty, były panienki, był alkohol, plaża w Brighton, zadymy z rockersami i były vespy. Cudowna wyprawa do nie tak odległych lat, przerodziła się w końcu w kolejne arcydzieło, nagrane z żywiołową muzyczną pasją. Taką zasadę przyjęto w studiu – żadnych łagodniejszych take’ów, granie na 120% od początku do końca albumu. Do tego Pete dołożył wiele efektów, których stał się łowcą. Chodząc z rejestratorem, nagrywał deszcz, morze, burze, pociągi, ulicę, rozmowy, ptaki podrywające się z rzeki do lotu… Wyszła kolejna rock opera, ale bardziej naturalna, zrozumiała, czystsza w formie i przekazie, oparta na tym, czym zespół dysponował – rockowej energii, świetnych pomysłach, doskonałej realizacji i produkcji, o jakiej reszta kapel mogła pomarzyć.
Płyta zbierała doskonałe recenzje szczególnie za oceanem. Dodatkowo gwiazdorska ekranizacja „Tommy’ego” (Jack Nicholson, Tina Turner, Eric Clapton, Elton John i wielu innych), dla której zespół nagrał zupełnie nowy soundtrack, była kropką nad i, jeżeli chodzi o dziesięciolecie zespołu. Byli na szczycie, wyczerpani pracą, spełnieni artystycznie, syci, bogaci, sławni. Keith zamieszkał w Malibu na Florydzie i poddał się terapii alkoholowej, Roger skręcił w stronę aktorstwa (nominacja do Złotych Globów za rolę w filmie „Tommy”, główna rola w „Lisztomani”) i przylatywał na próby własnym helikopterem, a John kolekcjonował instrumenty, mieszkając w Gloucestershire w pałacyku z siedemnastoma sypialniami…
Dwie ostatnie płyty najważniejszego składu The Who „The Who by Numbers” i „Who Are You”, to zmiana hardrockowego stylu i coraz częstsze wycieczki w stronę muzyki znanej z solowych albumów Pete’a. Chłopaki nie stracili energii, ale ewoluowali w bardziej egzaltowane muzyczne obszary. Jest to również kawał dobrej rockowej muzyki, ale słychać, że sam gitarzysta nie jest w stanie utrzymać towarzystwa w ryzach zwłaszcza, że jego muzyczne inspiracje skręcały z w stronę bardziej soulową, jazzową. W 1987 roku Roger Daltrey zadzwonił do Pete’a i powiedział: „Zrobił to”. Keith Moon zmarł 7 września 1978 roku, mając ledwie trzydzieści dwa lata.
27 czerwca 2002 roku zmarł John Entwistle, kolejny z największych w swoim fachu. Zespół starał się funkcjonować i w zasadzie gra do dzisiaj. Niestety, nigdy jeszcze nie dotarli do Polski.
The Who jako symbol
Historia rocka zapamięta The Who jako najważniejszy rockowy band z lat sześćdziesiątych, który tradycję rhythm and bluesa łączył z sukcesem z wymogami nowoczesnych form muzyki rozrywkowej. To oni zapoczątkowali wielkie muzyczne przedsięwzięcia, monumentalne brzmienia i formy. Pete Townshend był natomiast pierwszym rockowym gwiazdorem, od którego Hendrix uczył się sztuczek ze sprzężeniami i energii scenicznej. Nie był jakimś wybitnym wymiataczem czy super sprawnym sidemanem, jak jego kolega Jimmy Page, ale jako pierwszy pokazał, na czym polega rockowe show, ambitna rockowa kompozycja i gitarowa kinetyka ruchów.
Stał się ikoną, jedynym w swoim rodzaju posągiem, który chyba jeszcze nie doczekał się pomnika, a na pewno na niego zasłużył. Może kiedyś… Poza w lekkim rozkroku, z lewą ręką na gryfie i prawą uniesioną pionowo w górze, za sekundę spadająca z siłą pioruna na gibsona na wysokości pasa – to przecież ponadczasowy symbol. Podobnie jak figura z gibsonem za plecami – wygięta niczym łuk postać, biorąca w ten sposób wielki zamach służący roztrzaskaniu w drzazgi instrumentu na zakończenie show.
Tekst: Maciej Warda
Zdjęcia: Trinifold Management William Snyder, Wikimedia Commons