2020 rok zaczął się dla Shodan bardzo dobrze – najpierw wspólna trasa po Polsce u boku Vane, a na początku kwietnia premiera bardzo udanego albumu „Death, Rule Over Us”. A lider Shodan, Szczepan Inglot, już może w swoim CV wpisać znacznie więcej, bo w lutym ukazał się też krążek „Degrees of Isolation” grupy Banisher, w której pełni rolę wokalisty. Przy okazji jednego z koncertów rozmawialiśmy o Shodan, Banisher i funkcjonowaniu w metalowym podziemiu.

Czy po premierze waszego poprzedniego albumu Shodan, „Protocol of Dying”, mieliście jakieś konkretne przemyślenia, które chcieliście zawrzeć na nowej płycie?
Mieliśmy zamiar dopracować całą muzykę na 100 procent jeszcze przed rozpoczęciem nagrywania. Na „Protocol” część rzeczy zostawiliśmy przypadkowi, wiele musieliśmy zrobić sami, często „na czuja”. Jedne wyszły podczas nagrywania, inne, na przykład jakieś efekty, partie czy patenty, wchodziły w ostatniej chwili. Do ostatniego dnia spieszyliśmy się, żeby oddać Malcie wszystko do miksu i masteru. Ta płyta była bardzo spontaniczna. Można powiedzieć, że z kompozytorskiego punktu widzenia była niemal nieświadoma. „Death, Rule Over Us” jest na pewno płytą dopieszczoną pod każdym względem. Każdy dźwięk ma tam swoje miejsce. Zostawiliśmy dużo miejsca Andrzejowi Dziadkowi z Raven Studio, żeby wykreował brzmienie bębnów, Malcie, żeby ukręcił brzmienie gitar, i Kubie Mańkowskiemu na mix i master, aby wszystko było w zgodzie z tak zwaną wizją. Zależało nam na totalnie naturalnym brzmieniu. Naszym osobistym sukcesem było to, że przy produkcji bębnów nie było użytych żadnych sampli. Wszytko to, co słychać, to Jarosz grający na bębnach, mikrofony rozłożone w Raven Studio i realizacja Andrzeja. To, wbrew pozorom, nie jest takie oczywiste podczas realizacji bębnów na płytę z ekstremalnym metalem. Zależało nam na konkretnym efekcie, który wymagał doinwestowania. Nie chcieliśmy, żeby słuchacz stwierdził, że „to brzmi drogo”, ale z drugiej strony chcieliśmy wielkich naturalnych bębnów, wielkiego pomieszczenia, które będzie słychać w mixie, ludzi którzy wiedzą co z tym zrobić, kogoś kto potrafi ogarnąć moją gitarę i wie, o co mi chodzi.
Nie było zatem założeń, że teraz skręcacie bardziej w klasykę death metalu?
Nie było żadnych założeń jeśli chodzi o stylistykę. Po prostu nagrywaliśmy to, co gdzieś w nas grało. Może nieco więcej słuchaliśmy post-punka, może więcej black metalu, może więcej muzyki progresywnej? „Death, Rule Over Us” jest moim zdaniem w porównaniu do „Protocol of Dying” chłodniejsza, bardziej ponura w odbiorze, ale też bardziej złożona i o wiele bardziej osobista.
W tym miksie nowoczesnego death metalu na nowym krążku wyczułem jednak trochę nawiązań do klasyków gatunku.
Wydaje mi się, że każdy, kto gra death metal, uderza w mniejszym lub większym stopniu do tej klasyki. Na każdej płycie znajdzie się coś, co brzmi znajomo. Podczas pisania riffów na metalową płytę chyba nie da się udawać, że Morbid Angel, Death, Carcass, czy po prostu Slayer nigdy nie istnieli. Nie mieliśmy jednak żadnych scenariuszy. Nie kalkulowaliśmy sobie w ten sposób, że skoro na przykład Mgła wydaje surowy black metal z melodyjkami, to my zrobimy tak samo i to zażre. Napisaliśmy po prostu piosenki, które nam się autentycznie podobają. Na tej płycie jest oczywiście tygiel kulturowy i podejrzewam, że zawsze tak będzie na płytach Shodan. Mamy jedną piosenkę, która brzmi jak Grave Pleasures, inną, która brzmi jak Gorguts, a druga połowa 8-minutowego kloca kojarzy mi się z Opeth.
Co brzmi jak Grave Pleasures?
Tytułowy numer. Może trochę dlatego, że jest tam niski, śpiewany wokal, piosenkowa struktura.
Ja mam inne skojarzenie: główny riff przypomina temat z „Upiora w operze”.
„Upiór w operze”? A to ciekawe. Kiedyś na salkę prób wpadł nas Marek „Necrosodom” Lechowski. Z tego samego riffu wykminił partie podobną do „Echoes” Pink Floyd. Ale wiesz, po części zgadzam się z teorią, że „wszystkie riffy już zostały napisane”. Nie da się zrobić płyty, na której nie będzie skojarzeń z czymś innym. Weźmy taki Ulcerate, który teraz jest bardzo rozchwytywanym zespołem w domenie death metalu. Mają swój rozwinięty styl, mają swoje brzmienie natychmiastowo rozpoznawalne, ale przez dysonansowe riffy, gęste blasty i strukturę ich numerów ja osobiście nie mogę wyzbyć się z skojarzeń z Deathspell Omega czy Gorguts. Jeśli coś na Shodanie się komuś kojarzy, to mam nadzieję, że chociaż z czymś fajnym (śmiech).
Jesteś też wokalistą Banisher. Zgrały wam się teraz premiery – w ciągu dwóch miesięcy Banisher wydał „Degrees of Isolation”, a Shodan „Death, Rule Over Us”. Czy z punktu rynkowego to nie jest kanibalizacja własnych zespołów?
Przy poprzednich płytach też tak było. „Oniric Delusions” Banisher wychodziło praktycznie w tym samym momencie co „Protocol of Dying”, a na dodatek w tej samej wytwórni. Teraz jest o tyle inaczej, że nowym Banisherem zajmuje się Selfmadegod, a „Death, Rule Over Us” jest wydany jeszcze raz przez Deformeathing. Może jakaś potrzeba robienia albumów przychodzi u nas falami? Może moje fale i Huberta Więcka interferują, że wydajemy płyty równolegle? Nie wiem.
Jak z twojej perspektywy wygląda kwestia pozyskania wsparcia ze strony wytwórni, bookerów, mediów? Z kim trzeba pić wódkę?
Oczywiste jest, że korzystam z pomocy kolegów. Tak jak moi koledzy mogą liczyć na mnie. Nigdy nie podchodzę do tego też rozczeniowo, to, że się z kimś koleguję, nie oznacza dla mnie, że dany kolega jest zobowiązany wcisnąć mój zespół na swój festiwal czy koncert. Promocja to jest ciągła walka. Dotarcie do słuchacza z undergroundowym metalem, bo ani Banisher, ani Shodan nie są zespołami, które rozpalą pocztę pantoflową, to trudne zadanie. Nie jesteśmy Mgłą. Nie wiem jak oni to robią – wychodzi płyta Mgły albo Kriegsmaschine, bez słowa zapowiedzi, wrzucają temat na Facebooka i świat płonie. Totalne zaprzeczenie teorii, że w tzw. „dzisiejszych czasach” nie wystarczy mieć dojebanej muzyki i ugruntowanej pozycji. Zajebiście, winszuję, chciałbym tak potrafić. Póki co staramy się robić jak najlepsze płyty na jakie nas stać, robić swoje i dobrze się bawić swoim graniem.

Ile procentowo w Shodan jest pracy kreatywnej, tworzenia, pisania, grania prób, a ile logistyki, siedzenia przy kompie, wysyłania maili?
O wiele więcej czasu zajmuje mi komponowanie i robienie materiału niż wysyłanie maili. Kiedy zaczynam piosenkę, kiedy pojawia się jakiś pomysł, znikam dla świata. Moja narzeczona może potwierdzić, że myślę cały czas o tym, jestem zakręcony jak słoik na zimę, rzadko jestem w stanie podzielić swoją uwagę na resztę świata. Czasami zdarza się, że siedząc nad pozornie prostym numerem, albo gdy odsłuchuję którąś tam wersję miksu, nagle się orientuję, że zeszło mi na to dwadzieścia godzin.
Okej, a co potem, kiedy materiał jest już nagrany?
Wspiera nas mój serdeczny przyjaciel Einar z agencji Blackened Art. Jest oczywiście wytwórnia, która oprócz standardowych działań promocyjnych, czasami robi to po prostu wywierając na nas presję, żeby grać, co jest też wsparciem wbrew pozorom. Poza tym liczymy na zaproszenia od zaprzyjaźnionych zespołów, jak na przykład w przypadku wspólnej trasy z Vane. Staramy się pisać do organizatorów i promotorów różnych wydarzeń. Jest to oczywiście robota, zajmuje dużo czasu. Ale w porównaniu do pracy kreatywnej, wciąż jest to o wiele mniej.
Jakie graty masz ze sobą na scenie?
Mam dwie customowe gitary od Pawła Kameckiego. Obie to siódemki, obie bazują kształtem na klasycznym explorerze. Są prawie takie same. Różnią się wykończeniem, przetwornikiem przy gryfie, trochę profilem gryfu, jedna brzmi jaśniej, druga ciemniej. Przeważnie jest tak, że jedna jest zapasem scenicznym dla drugiej, a która z nich jest podstawową zależy wyłącznie od mojego humoru (śmiech). Każda z nich spisuje się lepiej w innych rzeczach. Oprócz tego gram na wzmacniaczu ENGL Fireball E635. W podłodze mam przede wszystkim Line6 Helix Effects, kaczkę Morleya i tuner Korga. Tylko trzy rzeczy, ale przez swoje wymiary sprawiają wrażenie jakbym miał w pedalboardzie pół elektrowni.

Co dalej z twoimi zespołami? Czy Bahisher ma szansę bardziej regularnie funkcjonować, biorąc pod uwagę zaangażowanie Huberta Więcka w Decapitated i niedawno ogłoszoną informację, że perkusista Eugene Ryabchenko został koncertowym pałkerem Fleshgod Apocalypse?
Tak, Gienek teraz gra we Fleshgod Apocalypse, czasami w Decapitated, wcześniej grał w Belphegor… To bardzo rozchtwywany gość. Hubert oprócz Decaps ostatnio udziela się w Acid Drinkers. Piotrek (Kołakowski, basista Banisher – przyp. J.M.) jako techniczny jeździ z Sabatonem i innymi dużymi zespołami. Ale Banisher to nie jest absolutnie projekt studyjny. Odzew na nową płytę jest bardzo dobry. Ona żre. Jestem bardzo zadowolony z tego, co osiągnęliśmy. Są propozycje grania. Próbujemy dograć kalendarze, co nie jest łatwe, bo wszyscy są zajęci i mieszkamy w bardzo różnych miejscach. Mamy jednak parcie żeby grać, mimo wszystko spotykać się raz na jakiś czas na próby. Są już dograne pewne daty, o których jeszcze nie mogę mówić, ale na pewno będzie się działo.
Występujesz w dwóch kapelach, które są różne, ale jednocześnie bliskie sobie stylistycznie. Nie chciałbyś zrobić jakiegoś kompletnego odskoku?
Totalnie bym chciał. Mam z tyłu głowy taką myśl, że chciałbym zrobić jakiś projekt w stylu occult rock, jak choćby Year of the Goat. Mam parcie na takie melodie. Marzy mi się zespół stricte post-punkowy. Bardzo wiele rzeczy mi się marzy.
To wszystko pokazało się po trochu na nowej płycie Shodan.
No właśnie. Niestety, nie mam czasu wyżyć się gdzie indziej, więc w Shodanie robi się tygiel elementów, które mnie w muzyce interesują. W Banisher jest od początku do końca rzeźnia, blast się tam prawie nie zatrzymuje, a kompozycyjnie to jest przede wszystkim dzieło Huberta. W Shodan jest bardzo dużo różnych wpływów, bo chcielibyśmy robić różne rzeczy. Na mój gust mimo to, że oba nasze zespoły w dużym uproszczeniu uprawiają sztukę metalu śmierci, różnice między nimi są słyszalne od razu.
Czy w procesie tworzenia materiałów na obie płyty żonglowałeś pomysłami dla obu zespołów, czy od początku oddzielałeś – to jest dla Shodan, to dla Banisher?
Mocno to rozgraniczałem. Tym bardziej, że nowy Banisher to koncept album. Opowiada o bardzo konkretnych i osobistych rzeczach. Proces powstawania tekstów na tę płytę był bardzo ciekawy i przebiegł bardzo szybko. Wszystko dotyczy sytuacji, które miały miejsce w naszej zaprzyjaźnionej kapeli, w której nasz gitarzysta jest basistą (oczywiście chodzi o Decapitated i ich aresztowanie podczas trasy koncertowej w Stanach Zjednoczonych w 2017 roku – przyp. J.M.). To były ciężkie przeżycia. Nie byłbym nawet w stanie zawrzeć takich tematów na Shodan. Hubert wiele opowiadał mi na temat swoich przeżyć, odczuć podczas swojego sławetnego pobytu za oceanem. Swojego się nasłuchałem, naoglądałem artefaktów. Było to bardzo inspirujące, ale też bardzo nieprzyjemne. To nie były miłe opowieści. Wspólnie z Hubertem przekuliśmy to w teksty dla Banisher. Shodan to z kolei w całości moja robota, moje filozoficzne przemyślenia na różne tematy – życia, śmierci, tym co nas kieruje, tam dokąd zmierzamy.

Czy Decapitated na ciebie, jako muzyka i kompozytora, wywarli jakiś wpływ? „Protocol of Dying” momentami była bardzo bliska Decapom.
Muzyka i gra Wacka Kiełtyki mi bardzo imponuje i od praktycznie zawsze bardzo lubię. Decapitated to była jedna z pierwszych stricte death metalowych kapel, które mi towarzyszyły, zwłaszcza „Organic Hallucinosis”, które uważam za dzieło wybitne. Oczywiście wywarli na mnie wpływ, który pewnie podświadomie ze mnie wychodzi w mojej własnej muzyce. To nie jest nic nowego ani odkrywczego, że ludzie, którzy słuchają jakiejś muzyki, podświadomie nabierają jakiegoś gustu i stylu i coś z niego przemycają.
Na nowym albumie Banisher jest jeden numer, o którym od samego początku pomyślałem, że jest brakującym ogniwem między starym a nowym Decapitated: „Lockdown”.
Hubert na pewno przesiąkł i łyknął dużo musztry Wacława (śmiech). Nie wiem, ile w tym numerze jest Decapitated. Najważniejsze, że całość brzmi jak Banisher mimo skojarzeń słuchaczy. Możesz nas ustawić stylistycznie między którymiś płytami Decapów, ale tworzyliśmy to my: ja, Gienek, Piotrek i Hubert. To sprawia, że to numer Banisher i w stylu Banisher. Jeśli się komuś kojarzy z Decapitated – spoko, nie mam z tym problemu, nawet uznaję to za komplement.
W Polsce gra się mnóstwo świetnego death metalu, ale moim zdaniem stylistycznie Shodan i Banisher nieco odstają – brzmią nowocześniej, współcześniej, w tych zespołach dzieją się po prostu inne rzeczy. Czy jako muzyk spotkałeś jakieś kapele, które są godne polecenia, a też twoim zdaniem robią coś innego, świeższego?
Bardzo sobie cenię moich kolegów z Lilla Veneda, w którym to nomen omen przez chwilę grałem w zamierzchłych czasach. Z przyjemnością obserwuję jak chłopaki rozwinęli swoją muzę od czasu debiutanckiej EP do ostatniego albumu. Bardzo lubię też wrocławski crustowy zespół Zatrata, harsh electro/industrialne H.EXE, z którymi grałem w ramach wypożyczenia koncert przed Combichrist w Poznaniu, i grindową Hostię z Warszawy. Mam też nadzieję, że zespół Gruesome Gertie pociągnie temat dalej. Ich studyjny debiut kilka lat temu rozjebał mnie na podzespoły muzyką, która mi się kojarzy ze skrzyżowaniem takiego Crowbar i Hangsman’s Chair. Iskry bożej nie da się im odmówić.