Fredrik Åkesson w swoim gitarowym CV ma między innymi Arch Enemy, Krux i Tiamat, ale od dekady współtworzy kultowy już Opeth. Udało nam się z nim porozmawiać o procesie komponowania i nagrywania albumów, pracy z Michaelem Åkerfeldtem i o tym, czy Opeth będzie jeszcze grał death metal.
Jak minęło lato?
Bardzo fajnie. Graliśmy na festiwalach, zagraliśmy ich kilkanaście, łącznie z tym w Polsce. Wcześniej zrobiliśmy sobie trochę wolnego, by móc potem wskoczyć na te koncerty z pełną mocą.
Musieliście przed tymi koncertami przeprowadzać dużo prób? Czy jesteście w stanie wskoczyć do busa i grać kiedykolwiek i gdziekolwiek trzeba?
Nie mamy prób zespołowych, bo Martin, nasz basista, mieszka w Barcelonie, a reszta w Sztokholmie. Odkąd wydaliśmy „Sorceress” zagraliśmy około 100 koncertów, więc nie mamy nawet potrzeby grać prób, ale chyba każdy z nas – a przynajmniej ja – przez każdym koncertem przynajmniej przeleci setlistę. Można więc powiedzieć, że każdy ma próbę sam.
Pogadajmy o „Sorceress” – płyta ukazała się prawie równy rok temu. Co z perspektywy tych dwunastu miesięcy o niej myślisz?
Bardzo dobrze gra się ten materiał na żywo, bo kawałki są mocno urozmaicone i różne. Na koncertach gramy cztery utwory z tego albumu i przyjęcie przez publiczność jest naprawdę fajne. To inny album od poprzednich, ale to też żadna nowość, bo zawsze staramy się zrobić coś innego niż wcześniej. Uważamy, że album radzi sobie dobrze. Mieliśmy mnóstwo dyskusji i wymian argumentów o miksie i pracowaliśmy nad nim bardzo długo. Kilka pierwszych wersji miksu się nam nie podobało, więc musieliśmy się nad tą kwestią skupić. Jeśli więc miałbym wyszukać coś negatywnego, to powiedziałbym, że miksy. Ale wszystko skończyło się dobrze, jesteśmy dumni z tej płyty. Jest fajna, inna. Od strony gitarowej fajnie było grać ten materiał, są na nim dłuższe solówki, co dla takiego gitarowego nerda jak ja zawsze jest frajdą.
A mnie się akurat miks podoba. Dodaje trochę takiego klimatu retro.
Miło to słyszeć. Na pewno jest inny niż na poprzednich płytach. Podoba mi się to, że bębny są bardziej mięsiste, głośniejsze, mają więcej pogłosu, wydają się większe. Momentami, w cięższych piosenkach, jak „Chrysalis”, bardzo dużo się dzieje. Masz organy Hammonda, które kolidują na niektórych częstotliwościach z gitarami. Trudno jest wyszczególnić w miksie detale, kiedy wszyscy grają bardzo głośno jednocześnie. Nie chcemy używać żadnych triggerów i innych takich rzeczy, w tej materii jesteśmy bardzo oldschoolowi. Nie używamy żadnych sampli perkusyjnych, nie podmieniamy dźwięków, Michael jest bardzo czuły na tym punkcie. Nie chcemy mieć też takiego ultra nowoczesnego czystego brzmienia, gdzie wszystko jest jak żyleta, ale brzmi sztucznie, jak maszyna.
Takie brzmienie bywa nudne. Zabiera sporo możliwości dynamicznych.
Zgadza się, zabiera życie z muzyki. Ona staje się sterylna.
Wspomniałeś, że Opeth stara się nagrywać za każdym razem inne albumy. A nie męczy was już to, że z każdą kolejną płytą część fanów nie może nadążyć za waszą ewolucją i przyzwyczaić się do nowej wersji zespołu?
Przerabiamy to od czasu płyty „Heritage”. Ale przecież wcześniej, kiedy nagraliśmy „Watershed”, na której wciąż były te elementy deathmetalowe i growle, też mieliśmy jakąś grupę hejterów, którym to nie pasowało. Tak już chyba będzie zawsze (śmiech). Nie da się zadowolić wszystkich, więc nie bierzemy aż tak bardzo na serio tego typu krytyki. Dopóki my jesteśmy z naszej muzyki zadowoleni i czujemy, że jesteśmy w stanie identyfikować się z nią, jeśli ona jest w stanie przejść przez nasze wewnętrzne filtry, nie ma to dla nas znaczenia. Ale bardzo ważne jest dla nas poczucie, że daliśmy z siebie wszystko, że ta muzyka jest faktycznym odbiciem naszego stanu w konkretnym momencie, świadectwem tej chwili, roku, ery Opeth.
Powiedzmy to zatem głośno i wyraźnie: Opeth nie jest już deathmetalowym zespołem.
Ale jednak w niektórych przypadkach jak najbardziej jesteśmy deathmetalowym zespołem. Jak przyjdziesz na koncert to zobaczysz, że wciąż lubimy grać te starsze rzeczy. 60% naszej setlisty to stare numery. One są integralną częścią charakteru i brzmienia Opeth. To nie tak, że powiedzieliśmy sobie: „To nam się już nie podoba, nie będziemy tego robić więcej”. Wciąż uwielbiamy death metal, dlatego za każdym razem na naszych koncertach dostajesz jego całkiem solidną dawkę. Na albumach tego już nie ma. Mrok pozostał, ale jest już wyrażony w inny sposób. Prawdę mówiąc na ostatnich dwóch płytach mieliśmy piosenki, które miały pójść w tym kierunku, jak choćby numer „River” z albumu „Pale Communion”, który miał być bardziej ekstremalny. Ale tak się nie stało, bo wyszło nam inaczej. Jak będzie w przyszłości? Nie mam pojęcia. Czy nagramy następny album z większą ilością deathmetalowych momentów? Kto wie. To zależy od tego, jak będzie to widział Michael. Wątpię jednak, żeby któregoś dnia przyszedł i zaproponował, żebyśmy zrobili coś podobnego do „Deliverance” albo „Blackwater Park”. To musiałoby być jakieś nowe podejście. Skoro jednak na ostatnich trzech albumach tej ekstremy było coraz mniej, to może nadchodzi czas, żeby na kolejnym albumie zrobić coś innego?
A są już jakieś pomysły?
Nie, jest jeszcze za wcześnie. Wciąż będziemy promować koncertowo „Sorceress” do końca roku, może też trochę w przyszłym. Jakiekolwiek pisanie będziemy mogli dopiero zacząć od końca roku. Mam ponagrywane jakieś małe pomysły, Michael jednak prosił mnie, żebym mu nic nie pokazywał dopóki nie skończymy koncertować. Chyba chce po prostu zakończyć wszelkie prace związane z „Sorceress” i zacząć nowy album na świeżo.
Dołączyłeś do zespołu w 2007 roku. Do tego czasu Opeth miał już na koncie 8 pełnych albumów. Czy kiedy się przychodzi do zespołu, który ma już duży repertuar i wierną publiczność, da się nawiązać jakąś emocjonalną więź z utworami, które powstały bez twojego udziału?
Jasne. Często je przecież gram a na początku często je ćwiczyłem, każdą partię po kolei, by zrozumieć sposób myślenia Michaela, jego styl gry i układania riffów, który jest bardzo inny od ludzi, z którymi grałem dotychczas. Teraz już naprawdę wgłębiłem się w te utwory. Przez to stały się częścią mnie, nawet pomimo tego, że ich nie nagrywałem. Zdecydowanie czuję, że w jakiś dziwny sposób te piosenki są też moje. To ważne, żeby być związanym z repertuarem.
Nie jesteś w takim przypadku tylko gościem, który został wynajęty by odpowiednio zagrać te utwory.
Nie chcę tych utworów jakoś specjalnie pod siebie zmieniać, staram się być wiernym oryginałom, ale pewne małe detale dostosowałem – używam innych efektów w kilku miejscach, by pokolorować partie po mojemu, w inny sposób niż na albumie. Miksuję te utwory ze swoimi emocjami. Gram je od dziesięciu lat, więc ten związek już jest, teraz następuje ewolucja.
Kiedy dołączałeś do Opeth, był to już duży zespół, a dla wszystkich było już od dawna jasne, że rządzi tam Michael.
Zgadza się, to on jest pilotem, bez dwóch zdań.
Jak się zatem czułeś dołączając do ekipy, która była już na świeczniku?
Czułem się zaszczycony samą propozycją dołączenia do Opeth. To wydawało się wielkim wyzwaniem, co mnie akurat zawsze kręciło, bo dawało mi możliwość rozwoju jako muzykowi. Wcześniej, kiedy grałem z Arch Enemy, graliśmy wspólną trasę Gigantour z Opeth, Megadeth i Lamb of God. Spędzałem wtedy z chłopakami z Opeth dużo czasu, w zasadzie częściej bywałem w ich busie, niż w naszym. Pamiętam, że godzinami graliśmy w Guitar Hero (śmiech). Słuchaliśmy demówek i po prostu dobrze się ze sobą czuliśmy. Wytworzyła się między nami jakaś więź. Opeth przyszedł mi z pomocą kiedy musiałem potem opuścić Arch Enemy, bo Michael Ammott chciał wrócić do zespołu. W tym czasie zawieszenia, jakieś dwa czy trzy miesiące zanim dostałem oficjalną propozycję dołączenia do Opeth, dzwonił do mnie Michael Åkerfeldt: „Siema, chcesz wpaść do mnie pograć trochę na gitarach?”. Wydaje mi się, że wtedy mnie tak po cichu sprawdzał i przesłuchiwał. Puszczał mi „Deliverance” i mówił: „Dobra, pokaż mi jakieś zagrywki”, a potem sam pokazywał mi jak zagrać jakieś riffy z tej płyty. Kiedy zatem przyszła oficjalna propozycja czułem się uhonorowany i zainspirowany, bo zawsze uznawałem Opeth za bardzo unikalny i oryginalny zespół.
Nie miałeś wrażenia, że dołączasz w środku pewnego procesu?
Nie, bo dla mnie zaczynała się pewna nowa era. Zespół też zaczynał pracę nad kolejnym albumem, a każda nowa płyta to nowy początek – musisz zacząć robić próby, skonstruować nową setlistę, która będzie interesująca, a jednocześnie różna od poprzednich. Oczywiście zawsze potrzeba chwili, by zostać zaakceptowanym przez fanów. Trzeba zagrać dużo koncertów, wiele godzin poświęcić na ćwiczenia, by stać się pełnoprawnym członkiem zespołu. Ale teraz, po dziesięciu latach, czuję, że Opeth to moja rodzina. Przeszliśmy razem przez wiele sytuacji, zagraliśmy jakieś 1000 koncertów.
Wydaje mi się, że wielu ludzi uważa, że Opeth to Michael. A przecież w zespole jest pięciu członków. Mówiłeś, że zbierasz riffy na kolejny album, ale na poprzednich czterech, które nagrywałeś z Opeth, nie ma wielu twoich pomysłów.
Na samym początku zrobiliśmy razem utwór „Porcelain Heart”, który znalazł się na płycie „Watershed” i był pierwszym singlem. To kawałek oparty na moim pomyśle, ale nie mam zamiaru przepychać na siłę swoich idei. Zbieram je, nagrywam sobie, jeśli się komuś spodobają to super, ale jeśli nie, to też okej. Na „Heritage” wspólnie z Michaelem napisaliśmy numer „Pyre”, który znalazł się w limitowanej edycji jako bonus track. Z kolei na ostatniej płycie wspólnie napisaliśmy „Strange Brew”. Nie ma tego dużo, ale nie ma też dużo miejsca, skoro na albumie ląduje 8 utworów. No i przynoszę więcej pomysłów, niż finalnie ląduje na płycie. Cóż, próbuję (śmiech). Wiesz, mógłbym być leniwy, siedzieć na kanapie i oglądać „Grę o tron” wiedząc, że Michael napisze wszystko, ale lubię próbować. To zresztą bardzo interesujące. Bardzo lubię pracować z Michaelem, bo jest doskonały w składaniu elementów w całość jednocześnie dając życie piosence. Zazwyczaj wygląda to tak, że mamy jakiś temat, który on następnie obudowuje. On jest szefem w tym zespole, Opeth to jego dziecko, jest jedynym oryginalnym członkiem, ale ważne dla niego jest to, byśmy działali wspólnie i mieli w zespole jakiś rodzaj demokracji. Omawia z nami, szczególnie ze mną, Martinem Axenrotem i Martinem Mendezem, każdy swój pomysł. Jeśli coś nam się nie podoba, to nie brnie w to. Sęk w tym, że zazwyczaj przynosi naprawdę świetne pomysły.
Ale nie forsuje swoich pomysłów?
Michael jest mistrzem tworzenia w Opeth, zawsze tak było. Ale jednocześnie lubi wysłuchać opinii innych ludzi. Jeśli chodzi o brzmienie gitary, solówki i małe elementy w jego kompozycjach sam dodaję i zmieniam różne rzeczy. Mendez i Axenrot też mają dużo wolności w kwestii wypełnień perkusyjnych i basowych. Joakim, klawiszowiec, zresztą też. Gdybyś posłuchał demówek, na których Michael nagrywa całość poza moimi solówkami, naprawdę widziałbyś różnicę między nimi a finalnymi kompozycjami, na których wszyscy z zespołu zostawiają swój ślad. Na brzmienie i styl Opeth wpływ mają przecież wszyscy – sposób gry mój, czy Martinów Mendeza i Axenrota też jest ważny i tworzy muzykę Opeth. Przez to ten finalny produkt jest bardziej interesujący i żywy. Byłoby nudno, gdyby było inaczej.
Pogadajmy o gitarach. Kiedy dołączyłeś do Opeth przerzuciłeś się z ESP na PRS. Czemu?
Byłem z ESP kiedy grałem w Arch Enemy. To był inny czas, inna muzyka. Firmie PRS przedstawił mnie Michael. To świetny producent, podobnie zresztą jak ESP. Zaimponował mi poziom rzemiosła tej firmy. Zanim zacząłem być endorserem grałem na customowych Les Paulach. W PRS pracuje obecnie projektant Ted McCarty, który wcześniej był związany z Gibsonem, dlatego gitary PRS mają trochę wspólnego z Gibsonami, ale moim zdaniem są obecnie lepiej skonstruowane. Świetnie trzymają dźwięk, brzmią znakomicie. To kapitalne instrumenty. PRS-y na dodatek są związane z Opeth, przynajmniej wizerunkowo, więc to była dobra decyzja. Najważniejsze było jednak, że to firma, z którą się świetnie współpracuje. To naprawdę zadziwiające, jaką opieką nas darzą. Momentami aż czujemy się przez to trochę zepsuci (śmiech).
Myślałem, że ESP po prostu brzmiały zbyt ciężko i brutalnie dla tej nowej, lżejszej wersji Opeth.
Trochę tak, ale przy nowych kawałkach Opeth na koncertach używamy dokładnie tych samych ustawień brzmieniowych co przy starych, deathmetalowych numerach. Różnica tkwi w używaniu przystawek przy gryfie, zamiast tych przy mostku, który daje trochę brudniejsze brzmienie. Może dlatego moim zdaniem te nowe kawałki na żywo wypadają ciężej niż na albumie. Na „Heritage” używaliśmy co prawda wyłącznie przystawek single coil, stąd specyficzny charakter dźwiękowy tej płyty, ale już na „Pale Communion” i „Sorceress” szliśmy mocno w humbuckery, by mieć mocno zniekształcone brzmienie. W Arch Enemy używałem przystawek EMG, ale od dłuższego czasu jakoś bardziej podobają mi się pasywne pickupy. Lubię takie przystawki, które nie dają aż tak gorącego dźwięku na wyjściu. Wolę dać trochę więcej gainu na wzmacniaczu niż pedałem overdrive. Może po prostu gitary PRS są bardziej uniwersalne? Ostatnio zaczęliśmy też często używać gitar, które mają też przystawki piezo, co jest bardzo ważne. Podłączamy dzięki temu gitarę do dwóch różnych wzmacniaczy. W Opeth, począwszy od pierwszej płyty aż po dziś dzień zawsze było sporo momentów akustycznych. W takim układzie przełączanie się z tych mocnych, przesterowanych partii, do akustycznych, granych palcami i w drugą stronę.
A propos brzmienia – kiedy przygotowujecie się do nagrywania macie jakiś sprawdzony sposób na znalezienie odpowiedniego sprzętu i brzmienia, które będzie korespondowało z muzyką?
Zawsze jestem zaangażowany tym etapem procesu tworzenia nowej płyty – ja jestem tym nerdem sprzętowym, a Michael bardziej skupia się na komponowaniu. Na ostatnim albumie używaliśmy sporo Marshalli – jesteśmy endorserami Marshalla więc zazwyczaj z nich korzystamy. Ale jeden wzmacniacz, na który czekaliśmy w szczególności, nie doszedł, więc używaliśmy Marshalla Bluesbreaker Handwired dla bardziej przesterowanych brzmień. Dla tych pełnych gainu podłączaliśmy się głównie do Friedmana HBE 100W i spisał się świetnie. Sporo czasu spędzaliśmy na doborze sprzętu. Przed „Pale Communion” naznosiliśmy do studia sporo wzmaków i gitar, a potem przebrnięcie przez to zajęło nam mnóstwo czasu, więc przed „Sorceress” zrobiliśmy inaczej – razem z Michaelem wypróbowaliśmy dużo sprzętu w naszej sali prób, sporo go odstrzeliliśmy, więc do studia zabraliśmy ze sobą o wiele mniej gratów niż poprzednio. Mieliśmy dzięki temu więcej czasu na samo nagrywanie. Porównywanie głośników, wzmacniaczy, mikrofonów zabiera naprawdę dużo czasu. Musisz każdy podłączyć, nagrać ten sam riff, odsłuchać – to najlepsza metoda, bo pamięć słuchowa nie jest aż tak dobra.
Masz jakieś specjalny sposób przygotowywania się do koncertu? Jakieś nawyki związane z rozgrzewką albo przećwiczeniem najbardziej wymagających części setu zanim wejdziesz na scenę?
Owszem. Uważam, że to bardzo ważne, żeby się odpowiednio rozgrzać. Czasami się frustruję, kiedy lecimy z miejsca na miejsce, sprzęt nie leci z nami i potem w hotelu nie mamy gitar, więc nie mam na czym grać. Lubię pograć kilka godzin przed koncertem. Zazwyczaj zaczynam od powolnego rozgrywania różnych wariantów akordów, rozgrzewania palców. Kiedy byłem młody mój kumpel pokazał mi kilka dzieł Paganiniego, które są bardzo wymagające i świetnie się sprawdzają jako rozgrzewka – są w nich duże interwały, różne sposoby kostkowania. To zdecydowanie lepsze niż granie skal w tę i z powrotem, bo po prostu lepiej się tego słucha, zresztą granie melodii w odpowiednim tempie jest bardziej wymagające niż skale. Podczas rozgrzewki niekoniecznie skupiam się na tym, żeby zagrać wszystko najszybciej jak potrafię. Granie Paganiniego powoli też jest przyjemne, bo to piękna muzyka. Potem lubię przećwiczyć fingerpicking, a następnie wszystkie solówki i jakieś trudniejsze riffy. Kiedy gramy na festiwalach zazwyczaj z Michaelem staramy się zagrać w pokoju jeden raz całą setlistę. Mamy takie specjalne skrócone wersje piosenek – jeśli w oryginale riff powtarza się osiem razy to w naszej skróconej wersji pojawia się raz i od razu przechodzi w kolejny, więc nie zajmuje nam to półtorej godziny. Ale dzięki temu przynajmniej jesteśmy w stanie przypomnieć sobie poszczególne partie. Staram się też prześpiewać swoje partie, bo zarówno ja, jak i nasz klawiszowiec, sporo obecnie śpiewamy na koncertach. Rozgrzanie się jest bardzo ważne. Napięcie mięśni, sposób, w jaki dociskasz strunę na gryfie – wszystko jest ważne. Z początku zawsze staram się grać lekko, nie naciskać na struny mocno, żeby się nie przemęczyć. Kiedyś próbowałem rozgrzewać się grając najbardziej agresywnie jak to tylko możliwe, ale zdarzało mi się, że ręka potem nie działała jak trzeba. Kiedy gram bardzo długo w bardzo wysokich tempach mój mały palec lewej ręki się blokuje – muszę go odginać drugą ręką. Dlatego muszę się odpowiednio rozgrzać.
Ostatnie pytanie będzie dotyczyć innego zespołu, w którym grałeś, a mianowicie Krux. Czy ten zespół wciąż w ogóle istnieje? Leif Edling jest wciąż zajęty z Candlemass, Avatarium i The Doomsday Kingdom, Mats Leven obecnie jest także członkiem Candlemass, ty działasz z Opeth, reszta składu też ma swoje zajęcia. Czy jest jeszcze jakaś nadzieja dla Krux?
To trochę straciło sens, bo Mats Leven, który śpiewał w Krux, jak zauważyłeś jest teraz członkiem Candlemass. Te dwa zespoły są przecież do siebie bardzo podobne, choć Krux był nieco bardziej psychodeliczny. Ale jestem w kontakcie z Leifem, mieszkamy niedaleko. Spotkałem też jakiś czas temu Jörgena Sandströma, drugiego gitarzystę. Stwierdziliśmy, że powinniśmy zagrać jakieś koncerty z Krux, bo to było fajne. Nie miałbym nic przeciwko kolejnemu albumowi tego zespołu, ale nie ma takich planów. Nie jest to jednak wykluczone w przyszłości. Te drzwi chyba nie zamknęły się do końca, więc mam nadzieję, że Krux powróci. Trzymam za to kciuki.