Gitarzysta, kompozytor, lider grupy Tie Break – elektrycznych jazzmanów, którzy okazali się jednymi z najbardziej niepokornych artystycznie muzyków przełomu lat 70. i 80.
Fani grupy nie mieli łatwo, bo o ich studyjne nagrania zawsze było ciężko. Zmieniło się to po wydaniu 7-płytowej (!) antologii Box Tie Break, co z kolei przyczyniło się do wydania ich ostatniej płyty „The End”. Janusz „Yanina” Iwański opowiada nam o muzykach związanych z zespołem, latach walki z władzą o umożliwienie im normalnej działalności koncertowej, o nagrywaniu i oczywiście o sprzęcie.
Byliście w Tie Break niepokornymi, wolnymi ptakami na polskiej scenie? To była wówczas jakaś programowa postawa? Jak wspominasz tamte czasy?
Ta niepokorność jak to nazwałeś, wynikała po prostu z potrzeby wolności i potrzeby manifestacji jej. Wiesz… były takie czasy a nie inne i mieliśmy tego świadomość, że jesteśmy zamknięci w pewnym położeniu, z którego nie możemy się po prostu wydostać. Tak się działo podczas długiej historii Tie Break, że uniemożliwiano nam wyjazdy na koncerty, na festiwale, na które nas zapraszano, m.in. do Leverkusen… To była szansa dla nas na wejście na europejski rynek, która została dla nas zamknięta. Nie dopuszczono nas do tego, mimo iż zostaliśmy finalistami tego festiwalu… Człowiek się rodzi stworzeniem wolnym i ma prawo z tej wolności korzystać i ją manifestować, także przez granie, przez muzykę właśnie.
Niektórym artystom jednak pozwalano wyjeżdżać…
Tak, wielu naszych kolegów wyjeżdżało za granicę, ale to już jest trochę inny temat… Dostaliśmy kiedyś zaproszenie na festiwal teatrów do Gandavy, ponieważ dyrektor tego festiwalu usłyszał naz w „jaszczurach” (Pod Jaszczurami – przyp. MW) w Krakowie i uznał, że Tie Break to świetny zespół na festiwal teatralny. I co się okazało? Nasz perkusista nie dostał paszportu, czyli główny motor zespołu, Andrzej Ryszka nie mógł pojechać. Dyrektorowi festiwalu tak na nas zależało, że zaproponował nam najlepszego belgijskiego perkusistę. Pojechaliśmy więc bez Andrzeja, zagraliśmy i mam nawet ten koncert zarejestrowany na taśmie. Nie wydany, ale kto wie, może pojawi się kiedyś okoliczność, że będzie można to opublikować… Podsumowując to, fakty są takie, że często mieliśmy problemy i niemożność wyjazdu z kraju.
Co to było „young power”? Przypomnij proszę ten ruch i jego okoliczności młodszym Czytelnikom TopGuitar.
Young Power tak naprawdę to była orkiestra, to nie był żaden ruch! Ktoś to kiedyś nazwał w ten sposób i poszło faktycznie, taka fama, że ruch, że ideologia itp. Czegoś takiego wówczas nie było. Była orkiestra Free Cooperation, która składała się z muzyków „wolnych”, takich jak grupa Tie Break, sekcja Andrzeja Przybielskiego i różni wolni strzelcy jak Wojciech Konikiewicz, Marek Kazana, Bronek Duży, Alek Korecki, Mariusz Stopnicki, Piotr Bikont – mnóstwo świetnych muzyków brało w tym udział. To była orkiestra, która wydała dwie płyty dla PolJazzu. Trzy lata później na Śląsku została zorganizowana orkiestra ze studentami katowickiej uczelni, piątego wydziału, która się nazywała właśnie Young Power, a twórcą jej był Krzysztof Popek, flecista zespołu Pick Up. Krzysztof zaczął tam mieszać studentów ze starszymi muzykami w związku z czym zaanektował połowę orkiestry Free Cooperation. Zrobione z tego wielkie halo, duży szum, bo miał jakieś poparcie, nie tylko mediów. W konsekwencji tego orkiestra Free Cooperation przestała funkcjonować. Ja też dostałem propozycję zagrania w Young Power, zapytałem wówczas band leadera kto gra w tym składzie i usłyszałem, że grają młodzi muzycy z akademii, zresztą fantastyczni artyści, wielu z nich do dzisiaj na rynku ze wspaniałym dorobkiem. A kto jeszcze, zapytałem. Ano Ziut Gralak, czyli tajbrekowiec, Marcin Pospieszalski na basie, też tajbrekowiec, Włodek Kiniorski i tak dalej. Ja mówię mu, „kochany, jak ja będę grał w tej orkiestrze, to ona musi się nazywać Tie Break”. Miałem świadomość, że oddziaływanie i wpływ grupy Tie Break był wówczas tak duży, że gdziekolwiek nie pojawiło się dwóch, trzech muzyków z tego składu, wszystko brzmiało jak Tie Break! W momencie kiedy Wojtek Waglewski do zespołu ściągnął Mateusza Pospieszalskiego, a potem gościnnie nagrywał z nim Ziut Gralak, to od razu Woo Woo brzmiało jak Tie Break. To była duża siła, w zasadzie do dzisiaj to działa, rozpoznawalne brzmienie i styl. Także Young Power to nie był żaden kierunek w muzyce ani ruch, tylko skład muzyczny Krzysia Popka, bardzo interesujący i wartościowy, bo rozbił trochę tę starą skorupę jazzową, która wydawała się być nie do rozbicia.
Uważam, że muzykę powinno nagrywać się na setkę, na ślady, ale na ile to możliwe, na setkę. Mamy wówczas możliwość miksu, ale uchwycona zostaje za to niepowtarzalna chemia, energia, tajming i chwila, która towarzyszy wykonywaniu muzyki. To szołbiznes wymyślił osobne nagrywanie, tworząc z muzyki produkt, natomiast dla mnie muzyka jest żywa, tu i teraz i jako taka powinna być rejestrowana
Tak sobie myślę, że to wy stworzyliście yass i punk jazz ponad 10 lat przed Miłością i Mazolewskim… To wszystko wyrosło z free jazzu, prawda?
Najłatwiej mi jest mówić z mojego punktu widzenia. W 1976 roku zawiesiłem działalność mojego zespołu Reverberator, jak ja go nazywałem, awangardy rockowej z elementami jazzu, który grał muzykę improwizowaną (śmiech). Po Jazz Jamboree ’76 gdzie usłyszałem Gila Evansa spotkałem muzyków, którzy chcieli pójść w podobnym kierunku. Krzysztof Majchrzak, Czesiu Łęk i od listopada ’78 dołączył do nas Ziut Gralak, zamykając podstawowy skład, który wygrał później Jazz Juniors ’80. Owszem graliśmy standardy, na nich się kształciliśmy, słuchaliśmy przecież Parkera, Adderleya, Milesa i Coltranea, czy właśnie Gila Evansa. No i grając te standardy okazało się, że nie brzmią one w naszym wykonaniu jak wykonania innych artystów grających jazz. Czy tego chcieliśmy, czy nie, próbując grać te standardy nie brzmieliśmy w sposób tradycyjnie jazzowy. Pamiętam, że w tym 1980 roku jury składające się w połowie ze starszych muzyków i w połowie z młodszych miało z tym problem, ponieważ nasze improwizacje i sposób interpretacji muzyki jazzowej był kompletnie odklejony od tego, do czego byli przyzwyczajeni. I tak jest do dzisiaj, bo muzyka jazzowa jest niepowtarzalna o czym mówili najwięksi twórcy tej muzy. Miles wchodził do studia, nagrywał i wybierał wersje na płytę, spośród kilkunastu tejków nawet! A jeden tejk do drugiego jest niepodobny, poza powiedzmy melodią tematu, który był potrzebny by mieć jakiś hak na słuchacza. Nota bene uważam, że polscy jazzmani powinni grać polskie tematy, piosenki Niemena, Klenczona, Nalepy i wielu innych. My wówczas próbowaliśmy grać to co słyszeliśmy, ale przez pryzmat tego co jest w nas i nasze muzyczne osobowości okazały się tak silne, że było to nie podobne do niczego co wówczas w Polsce istniało. Całe środowisko jazzowe, które próbowało wówczas naśladować amerykański jazz nie za bardzo nas akceptowało. Poza powiedzmy Stańką, Karolakiem i kilkoma innymi. I krytycy i muzycy mieli z tym problem, bo to się nie zgadzało z tym, co sami grali i do czego byli przyzwyczajeni, na tym to polegało.
Dobra, przejdźmy teraz do bardziej współczesnych czasów: co sprawiło, że ukazał się wasz Box Tie break z siedmioma płytami?
W tym czasie wiedzieliśmy, czuliśmy, że zamyka się pewien czas, pewien okres. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie żyje pierwszy perkusista z Tie Break, nie żyje drugi perkusista z Tie Break, zmarł także Andrzej Przybielski, z którym wiele lat współpracowaliśmy przy Free Cooperation, czy Tribute to Miles Orchestra. Uświadomiliśmy sobie, że warto się spotkać i skupić na udokumentowaniu tego czasu, tych postaci, bo jest mnóstwo nagrań. Ludzie nas pytali „gdzie można kupić płyty”, a nie można było nigdzie kupić tych nagrań. Postanowiliśmy więc zebrać cały ten materiał do kupy, bo przecież taka rockandrollowa formacja Woo Boo Doo to był Tie Break, Svora to również był Tie Break pod inną nazwą. Jeżeli się słucha tych nagrań, to się słyszy, że to był ten sam zespół, choć ze Svorą śpiewał Stanisław Soyka a w Woo Boo Doo śpiewaliśmy sami. W zespołach tych grali także Andrzej Urny, gitarzysta, znany z Perfect i Young Power, Andrzej Ryszka, główny motor grupy Krzak, grywał też z Tadeuszem Nalepą, pierwsza płyta Tie Break i który nagrał najpiękniejsze płyty z grupą Voo Voo. No w każdym razie wybitni artyści i tych nagrań nigdzie nie było. Ponieważ nie mieliśmy ani czasu ani pomysłów by cokolwiek nagrywać, postanowiliśmy zebrać materiał, wyczyścić trochę i spróbować wydać tzw. antologię. Okazało się, że są cztery oryginalne płyty, są jakieś sesje nagraniowe dla Polskiego Radia, można zrobić płytę z materiału Sfory, 3 nagrania radiowe i kilka kawałków z Jarocina`84 oraz prób i do tego podobny materiał z Woo Boo Doo. I to jest te siedem płyt w tej antologii. Myślę, że w BOXie brakuje mi płyty pierwszych nagrań Tie Break jeszcze z Łękiem i Krzysiem Majchrzakiem. Ale…
Czy wydanie „Tie Breax Box” zapaliło w was potrzebę nowych premierowych nagrań? Kto więc zwołał chłopaków by nagrać „The End”?
W 2012 i 2013 Tie Break z Michałem Urbaniakiem ruszył w trasę koncertową. Sale były pełne. Myślę, że to wywołało w nas wiele refleksji i przyczyniło się do wydania tej antologii… Box ukazał się na 35-lecie nadania nazwy zespołowi Tie Break. Powiesiliśmy afisz w Częstochowie, że będzie koncert – była pełna filharmonia. Od jakiegoś czasu dojrzewał w nas pomysł, że chyba wypadałoby dać fanom grupy Tie Break coś więcej, coś ekstra, coś nowego. Od czasu kiedy Mateusz poszedł do Voo Voo, a Ziut i Marcin do Young Power coraz trudniej było zebrać muzyków. Niewiele koncertowaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. W `88 powstał duet Soyka Yanina, który zabrał mi 99% mojego czasu, a później Maanam, moje solowe działania i tak mijały lata (śmiech), a i tak udało nam się wydać w międzyczasie 4 albumy studyjne. Tak sobie teraz myślę, że ten czas kiedy naprawdę byliśmy bardzo blisko i kiedy eksplodowaliśmy jako grupa, czyli przełom 70. i 80. lata, to niestety mieliśmy pozamykane wszystkie ścieżki.
Miałem świadomość, że oddziaływanie i wpływ grupy Tie Break był wówczas tak duży, że gdziekolwiek nie pojawiło się dwóch, trzech muzyków z tego składu, wszystko brzmiało jak Tie Break! W momencie kiedy Wojtek Waglewski do zespołu ściągnął Mateusza Pospieszalskiego, a potem gościnnie nagrywał z nim Ziut Gralak, to od razu Woo Woo brzmiało jak Tie Break. To była duża siła, w zasadzie do dzisiaj to działa, rozpoznawalne brzmienie i styl.
Jak przebiegała praca nad „The End”? Spotykaliście się razem w studiu, czy każdy nagrywał osobno?
Tie Break zawsze nagrywał cały zespół na żywo na wieloślad, później ewentualne dogrania potrzebnych dźwięków. W ogóle muzyka jest żywa, a jazzowa to już w ogóle i uważam, że muzykę powinno nagrywać się na setkę, na ślady, ale na ile to możliwe, na setkę. Mamy wówczas możliwość miksu, ale uchwycona zostaje za to niepowtarzalna chemia, energia, tajming i chwila, która towarzyszy wykonywaniu muzyki. To szołbiznes wymyślił osobne nagrywanie, tworząc z muzyki produkt, natomiast dla mnie muzyka jest żywa, tu i teraz i jako taka powinna być rejestrowana. Jest zjawiskiem, fenomenem i nie powinno się tego zmieniać nagrywając np. miesiącami każdy instrument osobno. Z Tie Break przy płycie „The End” było tak, że szukaliśmy miejsca dobrego i Ziut zaproponował, żeby nagrać w jego domu. Okazało się, że był to najlepszy pomysł, rozłożyliśmy tam studio, mieliśmy Wojtka Przybylskiego – genialnego realizatora z Trójki, który zarejestrował ten materiał. Nagraliśmy wszystko na setkę, cały ambient, tak jak powinno to wyglądać. Niestety Wojtka Przybylskiego nie ma już wśród nas, bo nagrywaliśmy to 5 lat temu – krótko po nagraniach zmarł i trochę zatrzymało nam to cały proces i produkcję. Wiedzieliśmy, że Wojtek jest bardzo chory, ale nikt nie był na to przygotowany. Więc sprawa stanęła na kilka lat, później wróciliśmy jeszcze do nagrań dogrywając wokale, podrysowaliśmy kilka elementów ponieważ nie mogliśmy grać na instrumentach i śpiewać, to siłą rzeczy trzeba było te wokale dograć i tu jest to dobro współczesnej technologi nagrań.
Rozumiem, że tytuł jest przewrotny i właśnie zaczynacie nowy rozdział działalności?
Nie do końca. Tytuł płyty nie był moim pomysłem, ale zaakceptowałem go. Myślę, że jest to po prostu pewne podsumowanie i zamknięcie historii grupy, taki pokłon naszym fanom, którzy ćwierć wieku czekali na tę płytę. przy czym koniec może być też początkiem, to jest taki rodzaj cyklu przecież. Zespół istnieje, muzycy są, ale czy można się jeszcze czegoś więcej spodziewać to pokaże życie. Teraz nie mamy żadnych planów pod szyldem Tie Break.
Powiedz na koniec jak na przestrzeni lat zmieniało się twoje instrumentarium?
Haha, na to czekałem! Mam potężne instrumentarium, ale jeżeli chodzi o graty użyte na płycie „The End” to nagrałem ją na dwóch gitarach i jednym wzmacniaczu, który się nazywa Rivera Fandango. 100 W, lampa. Poza vibratem w pedale nie używałem żadnych elektów do niego, nawet przesterów.
Wszystkie overdrive’y są z Rivery. Kupiłem ją kilkanaście lat temu w sklepie Malko w Częstochowie, tam, gdzie Nigel Kennedy co miesiąc kupował kolejny wzmacniacz, bo on też gra na Riverach i te Rivery ma w całej Europie, by ich nie wozić ze sobą (śmiech). Mam też Riverę Knuckle Head II, który używałem grając z Manaamem. Do tego Gibson Chet Atkins Tenneseen i stary Ibanez licencja Gibsona ES 175, czyli taka, na jakiej grał Pat Metheny dawno temu.
A Jakubiszyn?
Jakubiszyna nie wziąłem na sesję, ale używam jej cały czas. Poprzednie płyty nagrywałem właśnie na Jakubiszynie i uważam ją za bardzo ekskluzywną gitarę, jedną z najcenniejszych jakie posiadam.
Coś jeszcze?
Muszę się pochwalić, że właśnie pojawił się model wzmacniacza sygnowany przeze mnie. Firma Seget się tym zajęła i wypuściła wzmacniacz Yanina 01. Ten wzmacniacz jest już w ofercie i jest dostępny i można go sobie zamówić. W tej chwili został ukończony egzemplarz dla moje córki Zuzanny, która gra z zespołem Świetliki. Ja mam końcówkę na lampach 6L6, a Zuzanna będzie miała na EL34. Teraz oprócz Rivery używam tego wzmacniacza bo ma brzmienie, którego szukałem dziesiątki lat i który moim zdaniem jest genialny!
No to świetna wiadomość, zachęć w takim razie naszych Czytelników do tego sprzętu!
To jest, podobnie jak Rivera, ekskluzywny, hi-endowy wzmak o niesamowitych możliwościach. Mamy Labogę, który robi wspaniałe graty, ale Seget jest dla mnie na podobnym jakościowym poziomie. Seget jest nieznany kompletnie, a od 40 lat robi wzmacniacze i doszedł właśnie do najwyższej formy w tym fachu jeśli można tak powiedzieć. Pracowaliśmy nad nim ostatnie rok.
Cała konstrukcja jest na „pajęczynie”, czyli nie ma w ogóle płytki drukowanej, sobie wyobraź. Jest zrobiony jak stare VOXy, czy stare Marshalle z epoki, ma tam jakieś oporniki, kondensatory, do tego dwa trafa, 2 lampy mocy, 3 lampy preampu i to wszystko! Czyste wzmocnienie sygnału poparte niebywałym sustainem. Dzięki temu, ten 50-watowy wzmak może ważyć 9kg. Clean jest tu taki, że można grać country, jak ci co łoją w stanach na Fenderach, no po prostu czysty jak łza, a przester można ustawić pod trash metal nawet – to jest właśnie w tym niebywałe – ta elastyczność i piękny, użyteczny, skuteczny sound w każdym ustawieniu.
Foto: Piotr Dłubiak, Radosław Domański, Paweł Menc