Przez jakiś moment mojego życia wydawało mi się, że jestem fanem melodyjnego death metalu. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że tak nie jest – owszem, uwielbiam parę zespołów z absolutnego topu tego gatunku, powszechnie uznanych klasyków, kilka mniejszych też lubię. Ale kiedy zacząłem się zagłębiać w tę szufladkę, napotykać na wszystkie nazwy wydawane przez duże wytwórnie, a grające muzykę zupełnie niecharakterystyczną, kiedy Spotify po raz kolejny wypluło mi w jakiejś playliście Insomnium, Omnium Gatherum, Mors Principium Est (co jest z tą łaciną?), zrozumiałem, że to nie cały gatunek mnie zachwyca. Owszem, wyżej wymienione kapele nie są złe, są dobre, być może nawet bardzo dobre, ale w ich muzyce nie ma nic świeżego, nie czuję w niej emocji. Dostrzegam technikę, talent muzyków, pomysł, zdolności aranżacyjne, wykonanie, produkcję, ale stawiam te zespoły jakąś ligę niżej od tych, które naprawdę mnie czymś przekonały, bo brakuje im tego pewnego czynnika, który sprawiłby, że ich kolejna płyta by mnie naprawdę ujęła – emocji, szczerości, czasami może po prostu jakiegoś bardziej oryginalnego pomysłu albo odważniejszej melodii.
„Black Vengeance”, debiut Vane, mieści się w tej kategorii. Po tej kapeli obiecywałem sobie sporo – powstała z inicjatywy gitarzystów Roberta Zebmrzyckiego, który ma za sobą większe i mniejsze epizody choćby w Acid Drinkers, Corruption, Saratan (a każdą z tych kapel bardzo szanuję) i Mateusza Gajdzika, który też przewinął się przez kilka ciekawych kapel, choć może – z wyjątkiem Saratan – pozostających nieco dalej od moich zainteresowań. W zespole wylądowali również perkusista Marcin Zdeb, wokalista Marcin Parandyk (będący teraz także wokalistą Thy Disease) oraz basista Łukasz Łukasik (a przez chwilę grał w nim także Marcin Frąckowiak z Percival Schuttenbach). Mamy więc zgraję naprawdę zdolnych, utalentowanych gości, zdeterminowanych, by zrobić coś na własny rachunek i ze swoim zespołem wypłynąć na szerokie wody rodzimego metalu (wody rodzimego metalu są szerokie mniej więcej jak rzeka Wkra w okolicy Żuromina, czyli nieszczególnie, ale zawsze coś). Ich nowy twór, Vane, miał przynieść solidną dawkę melodyjnego death metalu z pirackim sznytem. I w zasadzie przyniósł, może poza tym piractwem. Wszystko jest świetnie zagrane i nagrane, nieźle pomyślane, jest parę fajnych riffów i generalnie widać, że wiodą tu prym gitarzyści, którzy sroce spod ogona nie wypadli. Ale całość jest jednocześnie solidna i niecharakterystyczna jak wokale Marcina. Zabrakło tego boskiego czynnika, który sprawiłby, że podczas słuchania musiałbym zdjąć słuchawki żeby się upewnić, że to naprawdę leci, a nie jest to tylko piękny sen.
„Black Vengeance” nie jest płytą złą czy nudną. Jest urozmaiconym, ciekawym krążkiem, zrobionym według wszelkich prawideł metalu, a im dalej w tę płytę idziemy, tym jest lepiej. „Mutiny” czy „I Am Your Pain” to klasyki melodeathu, „Rise to Power” uderza w bardziej przystępniejsze, nowocześniejsze rejony gatunku, utwór tytułowy ma naprawdę opętańczy groove. Momentów dobra jest dużo, ale nie ma momentu rewelacji. No i nie ma w tej muzyce tak naprawdę wiele tego piractwa – jest trochę w tekstach, ale nie spodziewajcie się zamaszystych refrenów a la Alestorm. Całość jest zresztą przystępna na tyle, że nie trzeba być zaprawionym w metalu zawodnikiem, żeby mieć przyjemność ze słuchania, może poza tym rapowanym fragmentem w „Death’s Season”, który pasuje tam jak komedie z Karolakiem do festiwalu w Cannes.
Trudno jest tę płytę uznać za nieudaną. Na miejscu Vane byłbym z niej dumny i planował koncerty, bo nie znam wielu kapel, którym było dane zadebiutować na tym poziomie. Sęk w tym, że ja sobie naobiecywałem więcej. Ale to już mój problem, nie?
Wyd.: Własne