Naiwnością byłoby sądzić, że jeśli album nazywa się „(r)Evolution” to muzyka zawarta na nim musi być w jakiś sposób rewolucyjna. Na nowym albumie Hammerfall z pewnością nie jest. Na krążku znalazło się 11 piosenek utrzymanych w klasycznej powermetalowej konwencji i w zasadzie na tym można by zakończyć tę recenzję. Umiejętności bez wątpienia muzycy zespołu mają wysokie, potrafią też pisać chwytliwe kompozycje. Jednak – jak przystało na obraną przez nich stylistykę – całość jest dość tandetna, sztucznie patetyczna i niepotrzebnie podniosła. Wszystko jest tu tak mocno utrzymane w konwencji jak tylko się da. Mamy zatem jakiś hymn („Hector’s Hymn”), bo bez hymnów nie ma power metalu, mamy coś o honorze i wojownikach („Bushido”), jest tytuł po łacinie („Ex Inferis”), bo po łacinie wszystko brzmi poważniej.
Album Hammerfall jest nudny i przewidywalny. Niewiele jest na nim elementów, które mogą przykuć uwagę. Najlepiej wypada „Live Life Loud”, który brzmi jakby praktycznie żywcem został wyciągnięty z lat 80-tych, ale z lepszej płyty niż reszta utworów. Nieźle brzmi również wspomniany „Ex Inferis”, który sunie powolnie na tle niezłej partii wokalnej i uzupełniony jest po części skandowanym upiornym refrenem. Także następny numer – „We Won’t Back Down” – broni się przede wszystkim świetnym, energetycznym, a jednocześnie klasycznym do bólu riffem. „Origins” przypomina z kolei najlepsze lata Judas Priest, ale to wszystko. Domyślam się, że album „(r)Evolution”, wbrew tytułowi, ma być swojego rodzaju hołdem dla lat 80-tych, ale za mało w nim rozwiązań o wysokiej wartości artystycznej, a za dużo przeciętności.
Dzieła zniszczenia tej płyty dokonam pastwiąc się nad oprawą graficzną. Na okładce widzimy bowiem mrocznego rycerza (nie mylić z Batmanem) wydostającego się z pomnika z młotem uniesionym w górę, na cokole z tytułem albumu, w tle równie mroczny zamek i jeszcze mroczniejszego konia. A jakby tego było mało, to rycerz na pierwszym planie jest rażony piorunem. Taką okładkę zaakceptować mógł tylko kwintet facetów po czterdziestce, którzy we wkładce poubierani są w czerń i skóry i próbują wyglądać groźnie z twarzami wyretuszowanymi do granic możliwości.
Choć jestem gościem, który tekst „Born to Late” Saint Vitus mógłby sobie wytatuować na plecach, to jednak wiem, że hołubienie przeszłości za wszelką cenę nie jest zawsze dobrym rozwiązaniem.