Zawsze chciałem zobaczyć na żywo Cradle of Filth. Do tej pory jakoś nie było mi to dane, a zawsze wydawało mi się, że to będzie efektowne show. Dlatego wieść o tym, że Dani Filth i ekipa przyjeżdżają do Gdańska, na dodatek w towarzystwie Moonspell, których też darzę szacunkiem, ucieszyła mnie niezmiernie.
Zanim na scenie B90 pojawili się Portugalczycy, po których z kolei wyszli Brytyjczycy, zbierająca się w klubie w czwartkowy wieczór publika dostała pół godziny polskiego black metalu od Sacrilegium. Nie będę ściemniał – to jeden z tych zespołów, które nigdy mi specjalnie nie podeszły, ale wielokrotnie w takich przypadkach zmieniałem zdanie po zobaczeniu, jak zespół radzi sobie na żywo. W przypadku Sacrilegium pozostanę przy swoim stanowisku. Mimo świetnego nagłośnienia i dobrze prezentującej się scenografii koncert był taki sobie. Nie był zły – wszystko się zgadzało, publiczność jakoś tam reagowała. Ale nie był też dobry. Zabrakło jakiegokolwiek kontaktu z publicznością, nie wspominając już o tym, że na scenie nic się nie działo. Jakby miał jarać mnie sam fakt pomalowanych buziek to zostałbym animatorem zajęć dla dzieci. Mogę co najwyżej powiedzieć, że Sacrilegium w sumie spisało się w roli supportu – nie przykuwało jakoś wybitnie uwagi, więc mogliśmy się oddać spożywaniu trunków, staniu w kolejce do tego i owego i ogólnej aklimatyzacji w klubie.
Moonspell to już zupełnie inna liga. Widziałem Portugalczyków w akcji ze cztery razy, przydarzały im się koncerty lepsze i gorsze, ale zawsze było to związane z jakością materiału, jaki akurat promowali. Najgorzej wypadał przedostatni krążek „Extinct” – kiedy Moonspell zagrali tę płytę w B90 przed jakimś dwoma laty, byłem mocno rozczarowany koncertem. Nowa płyta „1755” ekscytowała mnie zanim się pokazała – miałem okazję rozmawiać z Ricardo Amorimem o jej koncepcie zaraz po powrocie z Lizbony, gdzie zwiedzałem m.in. poświęcone kataklizmowy z 1755 roku muzeum, całą historię trzęsienia ziemi i następujących po nim reperkusji miałem więc na świeżo. Ale do momentu, kiedy płyta się ukazała, moja ekscytacja opadła. Album odpaliłem sobie parę razy w charakterze tła do czegoś, więc nie byłem z nim specjalnie zaznajomiony. Koncert w B90 mógł mnie więc albo zachęcić, albo zniechęcić. I zachęcił! Moonspell wyszli mocno, brzmieli świetnie i opowiadali swoją historię korzystając z rekwizytów kojarzących się z epoką. Jako że znam opowieść, którą snuli, łatwo było mi się wczuć. Publiczność też reagowała żywiołowo i naprawdę dobrze przyjmowała nowy materiał. Trudno się dziwić, bo ten brzmiał naprawdę świetnie. Zupełnie nie przeszkadzał fakt, że był prezentowany w języku odległym od standardowej angielszczyzny. Tej też nie zabrakło, bo przecież Moonspell nie mógł pominąć paru wcześniejszych hiciorów, jak „Opium” czy „Night Eternal”. Uczciwie przyznaję, że kiedy wjechały wieńczące koncert zespołu hymny „Alma Mater” i „Full Moon Madness”, żałowałem, że koncert się kończy. Fernando i spółka zmazali plamę, jaką dali wraz ze wspomnianym koncertem promującym „Extinct”.
Cradle of Filth bardzo starali się doskoczyć do poprzeczki ustawionej wysoko przez kolegów z Portugalii, ale na przeszkodzie stanęły im chyba czynniki zewnętrzne. Jeszcze zanim z głośników buchnęło intro, przestraszyłem się pleksy, za którą ukryta została perkusja – ekran akustyczny osłaniający zestaw perkusyjny na koncercie metalowym? Najwyraźniej Brytyjczycy chcieli mieć na scenie ciszę i polegali wyłącznie na zestawie odsłuchowym w słuchawkach. Trochę problemów miał z tym chyba od samego początku Dani Filth. Kiedy zespół wjechał w końcu na scenę rozpoczynając od wybuchowego (i jednego z moich ulubionych) „Gilded Cunt”, wokalista wydawał się męczyć z tempami. Często schodził ze sceny i dociskał odsłuch do ucha – najwyraźniej miał problem z technikaliami. Kiedy znowu pojawiał się na scenie, trzymał się z tyłu. Mniej więcej w połowie koncertu nabrał odwagi (albo jego problem został finalnie rozwiązany) i postanowił w końcu nawiązać bliższą znajomość z publicznością. Od tego momentu zespołowi wiodło się lepiej. Cradle of Filth na scenie są równie żywiołowi, jak ich twórczość, która zresztą sprawiła trochę problemów nagłośnieniowcom. O ile Sacrilegium i Moonspell brzmieli znakomicie, to Cradle of Filth zlewali się momentami w jedną decybelową masę, z której wybijała się wokalistka i pianistka Lindsay Schoolcraft, która na swoje partie wskakiwała z totalną lekkością, jak gdyby wcale nie były trudne. Dani z kolei zawsze był przerysowany – na tym polega zresztą urok Cradle of Filth – ale dzielnie walczył ze swoją rolą. Nawet między utworami odzywał się do publiczności głosem kreskówkowego złola, co zresztą trochę mnie bawiło. Gdybym nie znał tytułów utworów to mógłbym się zastanawiać, czy Dani wykrzyczał, że zespół zagra za chwilę „Heartbreak and Masło”, czy „Heartbreak and Anal”, bo kiedy wchodził w te swoje charakterystyczne wysokie rejestry mógł równie dobrze przestać się silić na jakiekolwiek spółgłoski. Wydawało mi się, że podczas koncertu Kredek publika bawiła się dobrze, ale ja przesunąłem się gdzieś na tył sali – wszystko mi się zlewało, kolejne numery serwowane przez Brytyjczyków były tylko ścianą dźwięku, z której co jakiś czas wyskakiwała z bardziej charakterystycznymi partiami Lindsay – czy to klawiszami, czy wokalem. Trochę się niecierpliwiłem, żeby nie powiedzieć, że się nudziłem. Lekkie ożywienie nastąpiło jeszcze w drugiej części koncertu, a właściwie na samym jego końcu, kiedy zespół wykonał „Her Ghost in the Fog”, „Nymphetamine” i „Born in a Burial Gown”. To było jednak za mało, żebym nie wyszedł z klubu z poczuciem lekkiego zawodu i niedosytu występem Cradle of Filth.