To był pierwszy występ Paula w ramach krótkiej trasy po Polsce, promującej jego ostatni album „I Can Destroy”. Taki występ zawsze jest wyjątkowy ponieważ następuje pierwszy kontakt z daną publicznością, poznaje się jej reakcje i oczekiwania, a sam zespół zalicza pierwsze przetarcie w boju. Organizatorem koncertu była agencja Knock Out Productions.
Paul Gilbert wystąpił w trio z kolegami Thomasem Langiem na perkusji oraz Pete Griffinem na basie. Ponieważ panowie swoimi umiejętnościami, techniką i entuzjazmem mogliby obdzielić jeszcze kilku innych muzyków, taka formuła sprawdziła się znakomicie. Zaczęli od czegoś absolutnie fenomenalnego – ponad trzydziestominutowy medley kilkudziesięciu fragmentów utworów instrumentalnych (oczywiście z nieśmiertelnym „Technical Difficulties” na czele), riffów, solówek, popisowych zagrywek o tak skomplikowanej formie, że większy podziw budziło zapamiętanie tych sekwencji połamanych rytmów, setek akcentów i oszałamiających szybkością fraz niż samej biegłości technicznej Paula i sekcji, co do której przecież nie było nigdy wątpliwości. Paul udowodnił, że jest obecnie jednym z najbardziej precyzyjnych i dokładnych shredderów, posługujących się jednocześnie wszelkimi środkami artykulacji, by osiągnąć efekt „drop jaw” u fanów. Było więc granie za pomocą wiertarki, było granie zębami, było granie legato, staccato, portato, vibrato, mnóstwo efektów i kilka gitar w użyciu.
To była gitarowa pornografia, totalna erupcja talentu Gilberta, dzięki której fanatycy gitarowej shredderki mieli okazję usłyszeć najbardziej podniecające i pożądane dźwięki, jakie tylko mogli sobie wymarzyć.
Po tym wszystkim, troszkę już wymęczeni panowie zagrali utwory śpiewane z ostatnich płyt Gilberta, oczywiście z przewagą kawałków z „I Can Destroy”. Paul radzi sobie jako tako na wokalu, ale przecież nikt nie przyszedł na koncert by słuchać jego śpiewu, poza tym Pete Griffin odważnie wspierał Paula w chórkach, kreując świetnie wymyślone, czyściutkie drugie głosy. Usłyszeliśmy zatem „Everybody Use Your Goddamn Turn Signal”, tytułowy „I Can Destroy”, „Woman Stop”, „Blues Just Saving My Life”, „I’m Not the One (Who Wants to Be With You)” oraz kilka innych, których zwieńczeniem był „SVT” – kawałek, w którym publiczność w końcu mogła sobie pokrzyczeć.
Znalazł się też czas na bardzo interesującą solówkę basu (tutaj uwaga do akustyka – była zbyt cicha…) i blaskomiotne solo perkusisty Thomasa Langa. Jest to wielki bębniarz (grał m.in. z Johnem Wettonem, Robertem Frippem, Glennem Hughesem, czy Peterem Gabrielem) zatem jego szybkość, karkołomne podziały, „młynki” i łatwość (płynność) w grze podwójną stopą nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. W każdym razie obydwa sola wzbudziły zachwyt mój i publiczności.
Koncert trwał około godziny i 45 minut, kończąc się chyba w dobrym momencie, bo i fani byli jeszcze bardzo rozgrzani, a zespół mocno jeszcze rozegrany. Ogólnie wszystko zakończyło się wielką muzyczną kulminacją, ostrą muzyczną jazdą, totalną galopadą sekcji i kosmicznymi solówkami Paula wieńczącymi to gitarowe święto. Także rozstaliśmy się w rozradowanych i rozentuzjazmowanych okolicznościach.
Na koniec niespodzianka. Kiedy wydawało się, że nie będzie żadnych bisów, światła przygasły, „technika” wkroczyła na scenę, a z głośników popłynęła cicha muzyka, po kilku minutach pojawił się jeszcze sam mistrz ceremonii by zagrać absolutnie solo… „Hey Joe”. Już bez swojego białego kombinezonu, z gołym torsem, wymęczony ale radosny Paul Gilbert pożegnał się z fanami dość nastrojowo i stylowo, co było tyleż zaskakujące co urzekające. To był piękny wieczór. Dzięki Paul!
Zdjęcia: Karol „Tarakum” Makurat
Tekst: Maciej Warda