Krytycy, którzy spodziewali się, że ten koncert będzie odcinaniem kuponów od dawnej popularności przez dwójkę starszych panów chcących dorobić do emerytury, muszą czuć się mocno rozczarowani. Dwie i pół godziny solidnego grania, bardzo uczciwie wykonanego, świetnie wyreżyserowanego i kapitalnie opracowanego pod względem oprawy scenicznej wybijają oręż z ręki malkontentom. Dodatkowo można było odnieść wrażenie, że panowie – a zwłaszcza May – wykonują swą robotę z dużą przyjemnością i pasją. W set liście znalazły się chyba wszystkie hity, bez których trudno wyobrazić sobie koncert tej grupy, przepleciono je ciut mniej oczywistymi utworami. Zaczęli od „One Vision”, „Stone cold crazy” i „Another one bites the dust”, a potem – było już tylko lepiej. W czasie, kiedy Adam Lambert musiał udać się do garderoby żeby przyodziać się w jakieś nowe ubranko, mikrofon przejmowali May i Taylor. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech Queen były zawsze piękne harmonie wokalne, tak było i tego wieczoru – pełnia brzmienia budząca mrowienie w uszach każdego fana grupy była osiągana zwłaszcza wtedy, gdy weterani wokalnie wspierali Lamberta. Ale i pod jego nieobecność było świetnie – zarówno wtedy, gdy Roger zaśpiewał „A kind of magic”, jak i wtedy, gdy May usiadł na wybiegu wypuszczonym w publiczność i zaintonował „Love of my life”, który dokończył … Freddie z telebimu. Wzruszający moment, wzmocniony świetną reakcją fanów, i nie ostatni tego wieczoru. Po wykonaniu utworu Brian ukradkiem otarł łzę z oka – wierzę, że nie był to wystudiowany gest i niewykluczone, że nie tylko gitarzyście „zawilgotniały” wtedy oczy… Możliwości techniczne wykorzystano również w kończącej główną część koncertu „Bohemian rapsody”, którą zaintonował Adam, a dokończył Mercury. Na pewno jednymi z mocniejszych momentów koncertu było akustyczne wykonanie „39”, czy porywające „Who wants to live forever”. Ale tak naprawdę ciężko tu wyróżnić jakiekolwiek utwory – i wspomniane „Radio Ga Ga”, i monumentalne „Show must go on”, i „Under preasure”, i „Crazy Little Thing called love” i dosłownie wszystkie inne numery, jakie tego wieczoru zabrzmiały w Krakowie to była uczta dla ucha i oka. Oczywiste bisy – „We will rock you” i „We are the champions” to była przysłowiowa smakowita wisienka na przepysznym torcie. To był po prostu świetny koncert, znakomicie zagrany i kapitalnie zilustrowany jeśli chodzi o światło, realizację obrazu na telebimach, i dźwięk również – choć zdarzyły się drobne problemy, coś tam w którymś momencie sprzęgło, i ponoć nie we wszystkich miejscach hali dźwięk był wystarczająco czytelny – to ja jednak myślę, że te drobne mankamenty mogą się przydarzyć na koncercie wykonywanym na żywo i obsługiwanym przez skomplikowaną technikę estradową, i nie powinny wpływać na ocenę całości.
Queen + Adam Lambert (Tauron Arena Kraków 21-02-2015)
