Sting chyba lubi wracać do Polski i nie ma się czemu dziwić. Ma tu wierną i oddaną publikę, która nigdy nie zawodzi i tłumnie wypełnia koncertowe audytoria, w których pojawia się były lider The Police. Tym razem Gordon Sumner z kolegami i rodziną 12 października 2017 zawitali do Krakowa ściągając do Tauron Areny spore zastępy miłośników swojej muzyki.
Pretekstem do wyruszenia w trasę była promocja najnowszego, dwunastego solowego albumu mistrza, „57th & 9th”. Niemniej jednak najnowsze kompozycje nie zdominowały setlisty, która ułożona była w sposób wręcz idealny. Sting sięgnął do wszystkich etapów swojej kariery i nie zrezygnował na szczęście z wykonania megaprzebojów „policyjnych”.
Dobrze zrobili ci widzowie, którzy nie marnowali czasu na stanie w kolejkach do punktów gastronomicznych i weszli do hali przed wyjściem na scenę supportującego Stinga artysty, którym był jego syn, Joe Sumner. Generalnie ten koncert można nazwać dowcipnie mianem „family business”, bo na scenę weszli razem tatusiowie – Sting i Dominic Miller, a za nimi grzecznie przytuptali ich synowie – wspomniany Joe i Rufus Miller. Po takim wprowadzeniu i tradycyjnym pochwaleniu się znajomością kilku polskich słów, młody Sumner został na scenie sam z gitarą i looperem, żeby całkiem ładnie wykonać kilka kompozycji rozgrzewających publiczność. Genetyka nie zawodzi – nie dość, że Joe jest niewątpliwie przystojnym, postawnym mężczyzną, to w jego wysokim, mocnym głosie czuć schedę po znakomitym tacie. Ciepło przyjęty set zakończył się, a Joe po chwili pojawił się na scenie z resztą zespołu, żeby pomoc tacie w chórkach.
Koncert Stinga rozpoczęła ognista wersja „Synchronicity”, przedostatnim bisem było nieśmiertelne „Every Breath You Take”, a słynna „Roxanne” przeistoczyła się w pewnym momencie niespodziewanie w „Ain’t No Sunshine”. Cytat z Billa Withersa był jedynym obcym utworem spośród ponad dwudziestu kompozycji, jakimi artyści uraczyli tłum szczęśliwej publiczności tego wieczoru.
Kapitalnie wybrzmiały „Every Little Thing She Does Is Magic”, „Message In the Bottle”, czy dynamiczne „So Lonely” lub „She’s Too Good For Me”. Właśnie – słowo „wybrzmiały” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo był to chyba najlepiej nagłośniony koncert w krakowskiej hali, jaki do tej pory słyszałem. Choć pod konstrukcją dachu nie wisiały jakieś niewiarygodne ilości sprzętu, akustycy odwalili kawał dobrej roboty. Solidne i selektywne brzmienie było dostępne z tego co wiem w większości miejsc tego obiektu, co zauważyli i widzowie obserwujący koncert z poziomu płyty przed sceną, jak i najwyższych trybun. A obserwację ułatwiały dwa telebimy oraz dość ascetyczne jak na dzisiejsze realia koncertowe światła, za to oczywiście znakomicie realizowane. Bez niepotrzebnych fajerwerków i dobrze, bo przecież kompozycje Stinga ekstra wsparcia nie potrzebują.
Sting sięgnął po wybrane kompozycje ze swoich solowych albumów, z „Nothing Like the Sun” na czele. Publiczność gromko wyśpiewała „Anglika w Nowym Jorku”, było „Fields of Gold” z płyty „Ten Summoner’s Tales”, longplay „Soul Cages” był reprezentowany przez „Mad About You”. Świetnie zabrzmiała „Desert Rose”, a po głównym secie jeszcze cztery bisy, z których ostatni to niezmiernie wzruszające „Fragile”. Szkoda tylko, że części publiczności zbytnio spieszyło się do wyjścia i utrudnili innym spokojne wysłuchanie tej legendarnej kompozycji, przygotowanej przez Mistrza na deser…
Piękny wieczór. Świetny koncert. Podobno pojawiały się gdzieś w sieci narzekania, że „za dużo tego Stinga w Polsce, że można by kogoś innego zaprosić”. No można, ale pięknie wypełniona szczęśliwą publicznością krakowska hala była dowodem na to, że Live Nation dobrze robi często zapraszając pana Policjanta nad Wisłę. Patrząc na tego świetnie wyglądającego i mocarnie śpiewającego mężczyznę trudno uwierzyć, że Sting ma już (dopiero?) 66 lat. Jego kapitalna forma wskazuje na to, że jeszcze parę lat powłóczy się po świecie z basem pod ręką, pozostaje nadzieja, że Polska tradycyjnie będzie częstym przystankiem na jego trasach. A gdyby tak jeszcze zamiast „zwykłych” koncertów Stinga z setlistą typu „the best and the greatest” udało się namówić go do wykonania u nas programu z płyty „Last Ship”…
Fot. Ada Kopeć-Pawlikowska
Kliknij zdjęcie by obejrzeć galerię