Jeśli do miasta przyjeżdża Vader, to nie odmawiam imperium, a posłusznie przechodzę na ciemną stronę mocy.
Choć czego jak czego, ale rodzimego death metalu wstydzić się nie musimy, to fakt bycia na marketingowych peryferiach sprawia, że nie mamy wielu zespołów, którym udało się faktycznie wybić za granicą (przez „wybić” rozumiem „zdobyć jakąś faktyczną popularność”, a nie „zagrać cztery koncerty na Bałkanach”). Jeśli więc któraś z tych grup gra gdzieś w okolicy, to uznaję, że moja obecność na tym koncercie jest swojego rodzaju obowiązkiem, nawet jeśli ów band nie należy do moich ulubionych. Jest to kwestia jakiegoś szacunku oraz wspierania rodzimej sceny. Kiedy więc Vader – najstarsza i najbardziej zasłużona z tych kilku polskich załóg, którym udało się zdobyć popularność ogólnoświatową – ogłosił daty koncertów w ramach trasy „Imperium Poloniae” to nie namyślając się długo wpisałem sobie do kalendarza datę gdańskiego koncertu. Ucieszyłem się nawet, że w końcu będę miał możliwość zobaczyć załogę Petera w normalnych koncertowych warunkach – do tej pory uczestniczyłem w kilku festiwalowych koncertach Vadera (a wiadomo, jak to jest na festiwalu na otwartej przestrzeni) i w kilku (kilkunastu?) klubowych, ale jakimś cudem zawsze było coś nie tak. B90 dawało mi przynajmniej część gwarancji, że tym razem będę słyszał perkusję, dwie gitary, bas i wokal w odpowiednich proporcjach.
3 grudnia, sobota, zimno. Moja skandynawska punktualność (dla odmiany nie zakłócona przez przygody ze środkami transportu zbiorowego) kazała mi przybyć do klubu sporo wcześniej, ale tym razem chyba przesadziłem. Pojawiłem się w B90 jakieś pół godziny po otwarciu bram, czyli pół godziny przed występem pierwszego supportu. Na sali pustki. No nic, przynajmniej nie było kolejek po piwo. Od razu było widać, że frekwencyjnie nie będzie to najlepszy koncert w historii istnienia klubu. Na mniejsze imprezy odłączana z użytkowania jest część sali, tak też było tym razem. Ale nic to – z polskich topowych załóg jedynie Behemoth i Riverside mogą się cieszyć z regularnego zapełniania tego klubu. Kiedy swój występ zaczynał Insidius, na sali było pewnie kilkadziesiąt osób.
Przyznaję, że żaden z supportów nie przykuł mojej uwagi nigdy wcześniej. Ani Insidius, ani Infernal War nigdy nie wydały mi się specjalnie warte mojego zainteresowania. Owszem, znałem nazwy, coś tam słyszałem, pewnie przesłuchałem tę czy tamtą płytę, ale nie zapadło w pamięć. Ot, solidny death metal, jakich w Polsce wiele, a jednocześnie nie wyróżniający się niczym specjalnym. Koncert Insidius mógłbym opisać tymi samymi słowami. Kwintet ma dobre, mięsiste brzmienie, które przy dobrym nagłośnieniu (a na tym koncercie wszystko grało jak ta lala) jest naprawdę piekielne. Materiał z jedynego longpleja grupy, zatytułowanego „Shadows of Humanity”, wypadłby naprawdę nieźle, gdyby nie to, że ze sceny wieje nudą zamiast siarką. Podczas koncertu Insidius myślałem o tym, że ten zespół jest idealnym przykładem tego, dlaczego polskiemu death metalowi – pomimo niewątpliwej jakości artystycznej – nie udaje się wybić. Insidius świetnie grają i tworzą wciągającą muzykę, ale na żywo są kompletnie nijacy. Nie mają nawet śladowego image (czarne żonobijki to zły trop…), brakuje im charyzmy, umiejętności wciągnięcia publiczności w swoje show. Wokalista – kawał chłopa – co najwyżej rozkładał czasem ramiona i to by było na tyle jeśli chodzi o zachowania sceniczne. Gdyby chodziło o młodziaków – pal sześć. Ale Insidius to nie nastolatkowie. Choć nie są najaktywniejszym zespołem świata, bo ich dyskografia składa się z jednej pozycji, powinni coś tam już o występowaniu wiedzieć. Szkoda, bo w ten sposób zespół, który muzycznie zaprezentował się naprawdę solidnie, zepsuł wrażenie kiepskim show.
Nieco lepiej wypadli Infernal War. Co tu dużo gadać – zespół wyszedł, rozdał ciosy i zszedł. Grupa brzmiała po prostu ostro i agresywnie. Muzycy – a w szczególności wokalista – wyglądali tak, jakby faktycznie chcieli podpalić świat w posadach. Mam nadzieję, że Insidius oglądali występ Infernal War, bo koncert ten był przykładem show, które oglądało się dobrze. Nie było tam żadnych przebieranek, pirotechniki czy nie wiadomo czego jeszcze. Było po prostu pięciu facetów, którzy czuli się dobrze na scenie i byli świadomi swojego repertuaru. Choć Infernal War też nie są zespołem, który lubi sobie pożartować między kawałkami, to publiczność (której wolno, ale systematycznie przybywało) wydawała się czuć coraz lepiej. Dzięki temu napięcie rosło wraz z każdym kolejnym numerem. Grupa w końcu zeszła ze sceny, prawdopodobnie z uzasadnionym poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, choć trzeba też powiedzieć, że moim skromnym zdaniem oba supporty sprawdziłyby się bardziej w mniejszych salach przy bardziej świadomej publiczności.
W końcu na deski B90 wyszedł Vader. Moje obawy o to, że występ zostanie zepsuty przez dźwiękowca, prysnęły niemal od razu. Co by nie mówić, Vader to nie jest zespół, któremu dobrze robi pogłos i kombinowanie z proporcjami – w muzycznej miksturze Petera wszystko musi być ustawione idealnie, żeby działało. Nie ma zatem miejsca na kombinacje, ale dźwiękowiec był tego świadomy, bo Vader od pierwszych sekund brzmiał jak żyletka.
Moim skromnym zdaniem Vader nie gra słabych koncertów. Gra lepsze i gorsze, ale nigdy nie słabe. Gdański występ był co najmniej satysfakcjonujący. Widać było, że to zespół otrzaskany na scenie, że z niejednego pieca chleb jadł i na niejednych deskach występował. Peter nie był tego wieczora zbyt gadatliwy, ale nikt nie przyszedł na koncert po to, żeby wysłuchiwać kazań. Skupiał się bardziej na grze i swoich growlach. Czarowanie publiczności wziął na siebie Pająk, którego świetnie się ogląda podczas gry. Co by nie mówić, Peter zawsze miał rękę do gitarzystów (z kronikarskiego obowiązku dodam, że przed Pająkiem funkcję tę w Vader pełnili Mauser i Vogg, a nikt o zdrowych zmysłach im chyba nie zarzuci, że „Teksański” to szczyt ich możliwości). Bardzo podobała mi się gra Jamesa Stewarta, który jest szalenie precyzyjny. Niemniej jednak szczególnie po partiach perkusji dało się odróżnić nowe numery od starych – im nowszy kawałek, tym mniej się w bębnach dzieje. Czy mi to przeszkadzało? Niespecjalnie, może poza „Prayer To The God Of War”, który zabrzmiał pod tym względem jakoś… sztucznie. Poza tym nowe numery na żywo brzmią bardzo dobrze. Peter jest poza tym na tyle doświadczonym muzykiem, że wie, jak je wkleić w setlistę. Koncert zaczął się od jednego z klasyków grupy, potężnego „Wings”, ale zaraz po nim nastąpił kawałek otwierający najnowszą płytę grupy, czyli „Angels of Steel”. Nie zabrakło innych klasyków zespołu: jeszcze w pierwszej części występu publika szalała przy „Xeper”, zaś na sam koniec wieczoru załoga Petera zaserwowała „Cold Demons”, „Black to the Blind” i „Sothis”. Oczywiście publiczność nie pozwoliła Vaderowi zejść do garderoby bez bisów.
Czy był to koncert mojego życia? Na pewno nie. Ale czy byłem tym koncertem usatysfakcjonowany? Bez dwóch zdań. Vader świetnie wymieszał klasyki z nowościami (które – wbrew narzekaniom ortodoksów – wypadły całkiem fajnie), uzupełniając je energetycznymi numerami ze środkowej części dyskografii. Choć moim ulubionym krążkiem ekipy Petera pozostaje „Revelations”, regularnie olewane przez Vader przy tworzeniu setlist koncertowych, to niczego mi nie zabrakło. Zespół wie, jak zapewnić dobre wrażenia również przy użyciu (bardzo oszczędnym zresztą) efektów pirotechnicznych, muzycy są w wyśmienitej formie, mają atrakcyjny, rozpoznawalny image i charakter, a repertuar jest na tyle szeroki, że dla każdego coś się znajdzie. I z tego właśnie powodu Vader jest ekipą szanowaną na całym świecie.
Tekst: Kuba Milszewski