Jeśli lipiec kojarzy ci się ze słoneczkiem, kwiatkami, ptaszkami, wakacjami i ogólnie z tym, że życie jest piękne, to wróć do tego tekstu jakoś jesienią, jak ci już wszystko zbrzydnie. Ani Devour Universe, ani Gruesome Gertie nie mają ci wiele do zaproponowania w temacie „la dolce vita”, co nie znaczy, że nie mają nic do zaproponowania w ogóle.

Devour Universe jest żywym potwierdzeniem tezy, że trzeba chodzić na supporty (jest też żywym przykładem tego, że nie zawsze na nagraniu uda się oddać to, co dzieje się na żywo, nawet jeśli nagrywa się na setkę, ale o tym za chwilę). Otóż występy tego straszliwego duetu poprzedzały koncerty Sautrus na ostatniej trasie (kto czytuje „Garaż” ten wie, co to za bestyjka ten Sautrus). Sam miałem okazję zobaczyć DU na żywo. Pierwsze skojarzenie – Mantar i Bölzer, bo na scenie zameldowało się dwóch jegomości: jeden za zestawem perkusyjnym, drugi z gitarą i przed mikrofonem. I w sumie muzycznie Devour Universe wciskają się pomiędzy te Mantar i Bölzer. Z jednej strony bowiem mają momentami deathmetalowy pazur i smykałkę do potężnie brzmiących rytmów, z drugiej strony wszystko jest owite klimatycznym, postmetalowym lub wręcz blackowym całunem. Podczas koncertu zastanawiałem się, czy taki pazur da się oddać na nagraniu, więc kiedy na stoisku z merchem okazało się, że Devour Universe mają już na koncie dwie EP-ki, postanowiłem sprawić sobie najnowszą, tegoroczną, a poprzednią zakupiłem przez Bandcamp.
Tegoroczny krążek nazywa się „Firmamental Heave” i składa się z dwóch kompozycji o długich tytułach. Całość trwa niemal pół godziny. Duet miesza ze sobą w zupełnie swobodny sposób wszystko, co w metalu najokropniejsze (czyli to, co tygryski lubią najbardziej): posępność i powolność doomu, postmetalowe aranżacje, deathmetalowy ciężar i blackową desperację. Całość jest nieco psychodeliczna i sprawia wrażenie upiornego jam session. Po przetrawieniu „Firmamental Heave” ze zdziwieniem stwierdzam, że na rodzimej scenie najlepszymi odnośnikami dla Devour Universe są Obscure Sphinx i Odraza – EP-ka brzmi jak nieślubne dziecię tychże zespołów. Z OS słupski duet ma nastawienie i ciągoty do niezbyt szybkich temp i ciężko stawianych akordów, zaś z Odrazy unoszący się nad całością klimat ogólnie pojętej deprechy.
„Firmamental Heave” to miodne granie, miodniejszy jednak Devour Universe jest na żywo. EP-ka ma bowiem tę jedną niezaprzeczalną wadę, że po prostu brzmi tak sobie. Nie przeszkadza to bardzo w odbiorze („Esperalem tkane” wspomnianej Odrazy też przecież nie było pod tym względem majstersztykiem, a panie, jak to cięło mózg!), ale jestem przekonany, że lepsza rejestracja mogłaby po prostu zdecydowanie uwypuklić zalety Devour Universe. Przecież taki ultraciężki i szalony motyw, jaki się pojawia w okolicy ósmej minuty „Libating the Insurrectional Psychosis” po prostu łamałby kolana. „Firmamental Heave” został zarejestrowany na setkę, co w żaden sposób jakości nagrania nie tłumaczy. Argument o tym, że ma być brudno, syficznie i obskurnie jak na płytach pionierów black metalu do mnie nie dociera, dociera za to argument ekonomiczny i dlatego poniekąd rozumiem skąd takie a nie inne brzmienie. Czekam jednak na moment, w którym Devour Universe zdecydują się oddać w ręce jakiegoś sprawnego realizatora. To będzie straszliwa muzyka!

Gruesome Gertie na stylistycznym grafie nie są daleko od Devour Universe. EP-ka „Parasomnia” też startuje od postmetalowych klimatów a’la Obscure Sphinx (hej, Yony i spółka, widzicie, co żeście na scenie wywołali?). Tu i ówdzie pojawi się w gitarach niezbyt skoczna melodyjka, która może skojarzyć GG choćby z Paradise Lost. W tym wszystkim da się jednak wyczuć jakieś mrugnięcie do sceny metalowej lat 90-tych – może to te krzyczano-melodyjne wokale, które równie dobrze można by wpasować do Betzefer albo Throwdown? A może przez ten mocno groove’owy początek „Dry Drowning”, który równie dobrze mógłby być nagrany przez Lostbone (jak jeszcze istnieli)? Mimo wszystko te elementy tutaj o dziwo pasują, dodają jakiegoś dziwnego drugiego dna muzyce Gruesome Gertie plącząc się z tym brudaśnym brzmieniem i rozwiązując w głośnych i ponurych kodach.
Generalnie podczas lektury „Parasomnii” czuję się trochę, jakbym wylądował w izolatce w psychiatryku rodem z horrorów. „Psychosis” nosi swój tytuł nie bez kozery, „Downfall” jest zaiste dołujące w najlepszy, poruszający sposób i tylko ten „Dry Drowning” nieco odskakuje wspomnianym groove’owo-corowym motywem. Widać więc, że Gruesome Gertie poruszają się po wyznaczonym dla siebie poletku sprawnie, potrafią rzeczywiście wzbudzać emocje i budować atmosferę, a nie tylko udawać, że to robią. Najlepszym przykładem tego jest naprawdę świetny „Downfall” – dość majestatyczna 12-minutowa kompozycja czerpiąca garściami z klasyków brytyjskiego doomu, ale odbijająca też w nieco bardziej progresywne rejony, by potem znów wrócić do popisowego wręcz epatowania ciężarem.
Gruesome Gertie sprawiają jeszcze wrażenie, jakby nie do końca mogli się zdecydować, w którym kierunku chcą iść. I w sumie nie muszą się decydować. Obecna mieszanka post metalu i doom metalu jest już ciekawa i w gruncie rzeczy można kwintet stawiać z jednej strony w jednym stylistycznym rzędzie z Obscure Sphinx i Blindead, a z drugiej z nową falą doom metalu pokroju Pallbearer, King Goat czy Khemmis. Fani obu tych części metalowej sceny powinni na „Parasomnii” znaleźć coś dla siebie.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.