Pete Townshend ma obecnie siedemdziesiąt lat i cały czas pracuje nad swoim dziełem, które nazywa „magnum opus”. Wciąż pisze nowe utwory, jest teraz chyba tak samo twórczo płodny jak za czasów świetności The Who. I tak samo jak w latach siedemdziesiątych zawsze znajduje czas, by „w międzyczasie” stworzyć coś wielkiego, ponadczasowego.
Dla fana The Who, do których się zaliczam, taka pozycja w dyskografii Pete’a ma zagwarantowane miejsce na półce obok najlepszych albumów The Who. Nie czuję się na siłach oceniać orkiestracji „Classic Quadrophenia”, której dokonała Rachel Fuller, bo to materia, w której klasyczny dyletant może szybko polec. Mogę natomiast potwierdzić duży stopień zgodności dzieła z oryginałem. Melodie, które niegdyś wywoływały ciarki na plecach, teraz – dzięki swemu bardziej dramaturgicznemu i lirycznemu brzmieniu – dodatkowo jeszcze wzruszają. Wiedząc, ile lat ma twórca tej rock opery, ile lat zajęło mu doprowadzenie do ukazanie się orkiestrowej wersji arcydzieła, znając jego dorobek, nie sposób nie bić pokłonów przed jego geniuszem. Szkoda tylko, że nie znalazło się tutaj miejsce dla Rogera Dartleya, nadal potrafiącego śpiewać charakterystycznym tembrem znanym z klasycznych płyt The Who. Wszystkie partie wokalne wykonał tenor Alfie Boe, polecony przez Paula Currana, managera Pete’a, a usłyszeć można również Billy’ego Idola („Ace Face/Bell Boy”), samego Towshenda jako „The Godfather” oraz Phila Danielsa jako „tatę” z libretta. Prace nad operą trwały dwa i pół roku, a zwieńczone zostały nagraniem w legendarnym Air Studio w Londynie, w dniach od 21 do 23 października 2014 roku.