Na początku lat 90. Jacek Polak był jednym z najlepszych polskich gitarzystów. Od razu wówczas uplasował się w czołówce polskiej shredderskiej fali, która dotarła do nas z Zachodu. Nigdy nie zdobył wielkiej popularności, ale zawsze był doceniany w gitarowym środowisku. Zmarł 9 listopada 2020 roku w wyniku zakażenia wirusem covid-19.
Młodsi mogą nie kojarzyć rzeczy, których dokonał Jacek Polak , ale warto pamiętać, że w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku był to jeden z kilku pierwszych polskich gitarzystów, którzy starali się nadążyć za światem w temacie gitarowych trendów. Nagrał kilka płyt, z koncertami objeździł cały świat (grał w Europie, USA, Dubaju) i nigdy nie zdobył pozycji na polskim rynku.
Założył zespół Mr. Pollack, w którym grał wraz ze swoim bratem Grzegorzem (perkusja) oraz różnymi basistami (m.in z Bartłomiejem Filipem, Mariuszem Szmucem, czy ostatnio Joanną Dudkowską). Panowie Polak muzyczną przygodę rozpoczynali u ojca Justyny Steczkowskiej, ucząc się śpiewu w prowadzonym przez niego chórze. Po kilkunastu latach założyli zespół rockowy i w roku 1990 nagrali pierwszą płytę “QŃ”. Na tej płycie Jacek Polak pokazał swój doskonały warsztat gitarowy i został uznany za jednego z najlepszych polskich gitarzystów.

Od tego czasu zespół nagrał jeszcze kilka albumów, w tym – ku zaskoczeniu swych fanów – jedną płytę zawierającą utwory muzyki poważnej w aranżacji rockowej („Air on 6 strings”, rok 2000, utwory m.in. Beethovena, Mozarta, Bacha, Rimskiego-Korsakova – bardzo popularny “Lot trzmiela”). Krążek ten cieszył się dużą popularnością, a Jacek został określony “Paganinim Gitary”.
Zespół koncertował z powodzeniem na całym świecie, zaś jego muzycy zbierali indywidualne nagrody w konkursach i przeglądach instrumentalistów. Jacek w roku 1997 został uznany w Polsce za “Nową nadzieję gitary” w plebiscycie organizowanym przez magazyn “Gitara i Bas”, a w roku 2002 został uhonorowany w USA nagrodą “Największy nieodkryty talent gitarowy”.
Przy robieniu śniadania ćwiczę wokal, potem telefony, e-maile i inne biznesowe rzeczy, a następnie granie, pisanie muzyki, miksowanie. Staram się grać, ile tylko mogę codziennie, i nadal sprawia mi to ogromną radość.
Można powiedzieć, że ukoronowanie tych osiągnięć miało miejsce w 2013 roku, kiedy Jacek podpisał się z Metal Mind Production i wydał płytę zatytułowaną „Black Hawk”.
Ta krótka rozmowa, którą wówczas przeprowadziliśmy, powinna przybliżyć Wam nieco jego sylwetkę.
Przede wszystkim – wielkie gratulacje, ponieważ ponad dwadzieścia pięć lat na scenie to poważny wynik poważnego zawodnika. Jakie najważniejsze zmiany zaszły w ostatnim roku w twojej karierze?
Dzięki! Przede wszystkim kontrakt z MMP! Poza tym stabilnie naprzód.
Teraz grasz z basistą Bartkiem „Gibsonem” Filipem, ale często występowałeś tylko w duecie z bratem Grzegorzem, perkusistą. Dlaczego nie wolałeś grać z całym zespołem? Czy chodziło tylko o względy ekonomiczne?
Dokładnie… Ekonomia i chęć przetrwania w trudnych warunkach. Zespół to zespół – większa energia, więcej pomysłów, inne brzmienie. Teraz to powoli nadrabiamy z Bartłomiejem.
Pamiętam, że kiedyś grałeś typowo instrumentalną muzykę gitarową, a teraz grasz na gitarze i śpiewasz…
Zawsze śpiewałem – od czasu chóru Steczkowskiego jako siedmiolatek. Teraz to naturalna chęć wyrażania siebie szerzej i głębiej. Głos to głos. Najważniejszy instrument spośród wszystkich [śmiech]. No i oczywiście przy śpiewaniu zasięg naszej muzyki bardzo się poszerza. A to bardzo dobrze!
Jak doszło do koncertów Twojego zespołu w Kraju Środka?
Podpatrzyłem Wolf Spider i wysłałem ofertę, która zadziałała. Tak to się dalej potoczyło.
Niedawno zaanonsowałeś swój wyjazd na trasę do USA. Wszyscy chcieliby mieć taki management w zespole! Jak ty to robisz?
To nie ja, tylko Duch Święty! Jak człowiek mu się poddaje, to on prowadzi właściwymi ścieżkami… Nigdy naprawdę nie wiem, skąd się to wszystko w naszym życiu bierze. Jest w tym jakaś magia, a może zabliźniamy ranę, gdy się nam ona przydarzy, czy trawimy jedzenie w naszych żołądkach. Wiesz, o czym mówię… Wszystko się dzieje dzięki jakiejś wielkiej mądrości, której nie ogarniamy.

Opowiedz o powstawaniu płyty „Black Hawk”, która jest twoim odejściem od neoklasycznej formuły. Czy na świecie też nastąpił już zmierzch grania w stylu Malmsteena?
Nie mam żadnych formuł… Gram po prostu to, co czuję, że muszę grać w danym czasie. Teraz nastąpił czas, kiedy chcę grać kawałki do słuchania, takie, które mają tekst! Tekst ważny dla mnie, to istotne. Bez tekstu nie mógłbym tworzyć tak, jak teraz tego potrzebuję, więc nie mam innego wyjścia. A zmierzch nie nastąpił. Porobiły się nisze, mnóstwo nisz, i każdy ma swoje miejsce. Inną rzeczą jest sprawa, co jest bardziej popularne, a co mniej, ale to już inna para kaloszy.
Jesteś zawodowym muzykiem, koncertujesz, uczysz, wydajesz płyty, jesteś guru dla wielu młodszych gitarzystów, dlaczego w takim razie postanowiłeś wystąpić w „Mam Talent”?
Ponieważ cierpimy na chroniczny brak rozpoznawalności! Ludzie o nas nie słyszeli! Gramy dwadzieścia pięć lat, podobno na wysokim poziomie. I co? I nic! Jakoś trzeba to zmienić i ten występ w tamtym czasie wydawał się być jedynym dostępnym sposobem na wyjście do ludzi.
Cierpimy na chroniczny brak rozpoznawalności! Ludzie o nas nie słyszeli! Gramy dwadzieścia pięć lat, podobno na wysokim poziomie. I co? I nic! Jakoś trzeba to zmienić
Pogadajmy o sprzęcie. Pozbyłeś się już tego wielkiego Behringera FCB 1010? Widziałem, że masz obecnie system G-Lab GSC 4. Jest lepszy?
GSC ma looper, czyli dwa w jednym. Spełnia teraz wszystkie role, jakich oczekuję od kontrolera nożnego. Jest też mniejszy i doskonale się sprawdza w podróżach lotniczych.
W temacie koncertowego backline’u też chyba cały czas szukasz nowych rozwiązań. Już nie Marshall i Hughes & Kettner i Diezel, ale Victory? Co to za marka i jak na nią wpadłeś?
Chcę spróbować wszystkich dostępnych marek, aby wybrać tę jedyną. Ponieważ bycie endorserem często łączy się z niższą ceną za sprzęt, więc niecnie korzystam z tej możliwości, bo na razie nie śpię jeszcze na pieniądzach [śmiech]. Jestem od zawsze fanem Guthriego Govana. On spowodował, że grałem na wzmacniaczach Cornford, a teraz na Victory. Genialnie brzmiące głowy i najlepsze na świecie kolumny! Ostatnio Dave Friedman przyznał mi zaszczyt reprezentowania jego zespołu, więc jestem rozdarty pomiędzy dwie wspaniałe firmy.
Chcę spróbować wszystkich dostępnych marek, aby wybrać tę jedyną. Ponieważ bycie endorserem często łączy się z niższą ceną za sprzęt, więc niecnie korzystam z tej możliwości, bo na razie nie śpię jeszcze na pieniądzach
Na teledysku do „Black Hawk” grasz na gitarze Suhr, choć jesteś „ibanezowcem”. Dlaczego? Co to za gitara?
To czasy przedibanezowe. To Suhr Modern 7 z progami SS, jak wszystkie suhry. Mam też dobrą umowę z Johnem Suhrem i jestem ich endorserem – proszę pytać pana Travisa Tingleya, jeśli ktoś nie wierzy, bo oni nie mają oficjalnej listy endorserów. Mam więc ten model w domu i czasem używam go w studiu. Jestem jednak od lat uzależniony od ibanezow z alder body, czyli olchową deską, dlatego używam Jem 7v7, który ma właśnie taką konstrukcję. I tak zawsze w gitarach Ibanez zmieniam progi na SS ze stali nierdzewnej, bo tylko takie trwają i trwają, a struny pięknie się po nich ślizgają.
Jak wygląda twój typowy porządek dnia? Dużo jeszcze ćwiczysz?
Zaczynam od rzeczy najważniejszej, czyli od skupienia, medytacji, modlitwy – jak kto woli. Potem przy robieniu śniadania ćwiczę wokal, potem telefony, e-maile i inne biznesowe rzeczy, a następnie granie, pisanie muzyki, miksowanie. Staram się grać, ile tylko mogę codziennie, i nadal sprawia mi to ogromną radość. Nie jest to może dziesięć godzin dziennie, jak to bywało w pierwszych dziesięciu latach mojej praktyki, ale w miarę możliwości gram i ćwiczę, jak mogę najwięcej.
Dzięki za rozmowę!
Dzięki i pozdrowienia dla wszystkich miłośników gitary!