Paradise Lost istnieją nieprzerwanie od dwudziestu dziewięciu lat i nic nie wskazuje na to, żeby mieli nie dobrnąć do zespołowej trzydziestki. Zwłaszcza że wydaje się, że wrócili na starą sprawdzoną ścieżkę – nowy album „Medusa” to stara szkoła doom/death metalu. Gitarzysta Greg Mackintosh i basista Steve Edmondson opowiadają o przeszłości zespołu i nagrywaniu „Medusy”.
Greg, co się stało z twoimi dredami?
Greg: Znudziły mi się. Szybko się nudzę. Pewnie niedługo znowu coś zmienię. Jak będziemy się widzieć następnym razem, to będę wyglądał jeszcze inaczej.
Myślałem, że chciałeś się upodobnić do Steve’a:
Greg: Tak było, zrobiłem mu zdjęcie i zaniosłem do fryzjera.
Pogadajmy o albumie „Medusa”. Zatoczyliście pełne koło i nagraliście znów album z doom/death metalem.
Greg: Ludzie mówią tak od jakichś dziesięciu lat, więc możemy tylko zareagować na to, mówiąc: „Serio, znowu?”. Ale rozumiem, dlaczego tak mówią. „Medusa” to rzeczywiście doom-deathmetalowy album. Myślę, że brzmienie tej płyty jest dużo bardziej prymitywne, organiczne i cięższe niż cokolwiek, co nagraliśmy wcześniej. Nawet bardziej niż na pierwszych dwóch płytach.
Steve: To prawda. Nie ma nawet żadnych sampli perkusyjnych, nic z tych rzeczy. Jest po prostu perkusista grający w pomieszczeniu. Wszystko brzmi naturalnie.
A co z gitarami i basem?
Greg: Rozdzielaliśmy sygnał gitar – po jednej stronie mieliśmy stricte metalowy zestaw, głowę 5150 i Tube Screamer, po drugiej był Sonor z Superfuzzem, więc dźwięk z niego był naprawdę miażdżący i przyfuzzowany.
Jak w Vallenfyre?
Greg: Nie, nic z tych rzeczy. Był bardziej retro i bardziej zniekształcony. Zmiksowaliśmy oba sygnały, ten prymitywny, okrutny dźwięk połączyliśmy z tym czystym metalowym. Trochę kombinowaliśmy. Spędziliśmy chyba z trzy czy cztery na samych poszukiwaniach odpowiedniego brzmienia, a potem nagrywaliśmy gitary przez dwa lub trzy, w każdym razie na samą rejestrację numerów potrzebowaliśmy mniej czasu niż na znalezienie brzmienia.
Czy było tam miejsce dla basu?
Steve: Mamy na tej płycie chyba z sześć różnych brzmień basu. Pochodzą z pedałów, ze wzmacniaczy. Używaliśmy Ampega, do tego starego Bossa Hyperfuzz, żeby uzyskać przybrudzony dźwięk. W większości jednak stawialiśmy po prostu na Ampega.
A co z instrumentem?
Steve: Używam Fendera Jazz. Uwielbiam wszystko, co zaprojektował Fender. Pasuje mi i jest wygodny od pierwszego użycia. I jest wystarczająco doomowy.
A gitary?
Greg: Od paru lat pracuję z Framusem. Framusy grają praktycznie same. Gryf ma kapitalną reakcję na grę, używa się go niezwykle łatwo. Po raz pierwszy mam gryfy medium, zazwyczaj wcześniej stawiałem na rozmiar jumbo. Tym razem postawiłem na medium – potrzeba chwili, żeby się przestawić i przyzwyczaić, ale jak już to nastąpi to możesz grać szybciej i płynniej. Ludzie z Framusa traktują mnie naprawdę dobrze, dostałem od nich trzy instrumenty. Czego więcej mógłbym chcieć?
Będziesz z nimi pracował nad jakimś customowym modelem?
Greg: To by było fantastyczne, bardzo bym chciał, ale w tej chwili nie ma takich planów. Mam dwie gitary Flying-V i jedną Pantherę. Nie mam żadnych własnych, customowych kształtów ani nic w tym stylu. Fajnie byłoby zrobić coś takiego w przyszłości. Zobaczymy, jak się wszystko ułoży.
Czy to dzięki Framusom album brzmi tak ciężko?
Greg: Nie, ale dzięki Framusom został nagrany w dwa dni. Po prostu można było to zrobić łatwo i szybko.
Chcę was spytać o środkową część waszej dyskografii, czyli płyty „Believe in Nothing”, „Host” i „Symbol of Life”. Znów się wtedy zmieniliście. Jak wspominacie te lżejsze albumy?
Greg: Ja pamiętam, że byłem kompletnie popieprzony w głowie. Praktycznie mnie nie było. Nawet nie pamiętam nagrywania większości z tych rzeczy z „Host” i „Believe in Nothing”.
Jak to?
Greg: Wóda, piguły… To był chyba w ogóle kiepski czas dla zespołu. Na „Symbol of Life” zaczęliśmy trochę wracać do formy, a to dzięki Rhysowi Fulberowi, który produkował ten album. Na „Believe in Nothing” byliśmy jak jeździec bez głowy, nie wiedzieliśmy za bardzo, co robiliśmy. Mieliśmy kiepski moment z EMI, remiksowaliśmy album w tę i z powrotem. Potem na „Symbol of Life” Rhys postawił nas na nogi i wskazał, jak wrócić na zarzuconą ścieżkę. Mam kiepskie osobiste wspomnienia z tamtych czasów. To był już nasz schyłek w EMI – nagraliśmy „Host”, a potem „Believe in Nothing” zostało praktycznie odebrane z naszych rąk. To był jedyny album, na którym poszliśmy na jakikolwiek kompromis. Są na nim naprawdę dobre piosenki, ale produkcja jest po prostu żałosna.
Steve: Ostatnio remiksowaliśmy ten album i brzmi świetnie. Uważam, że nie jest taki zły, jak ludzie o nim mówią. Brzmienie było w tamtym czasie słabe.
Widziałem kilka waszych koncertów i wiem, że gracie numery z tych płyt na żywo. Na koncercie pasują – brzmią ciężej i bronią się. Poszczególne piosenki wypadają naprawdę dobrze.
Greg: Ano właśnie. Jaime Gomez Arellano, który produkował nowy album, ostatnio wykonał kompletny remiks „Believe in Nothing” z oryginalnych taśm, które odnaleźliśmy. Brzmi świetnie, jak dobra metalowa płyta. I tak powinna brzmieć od samego początku, bez wtrącania się EMI.
Kiedy wróciliście do grania doom metalu albo przynajmniej na nowo zaczęliście brzmieć ciężko na albumie „In Requeim” doom zaczął znów stawać się popularniejszy. Pojawiło się sporo nowych świetnych zespołów, które parają się tego typu muzyką, jak Pallbearer czy King Goat. Śledzicie co się dzieje na doomowej scenie?
Greg: Do pewnego stopnia. Uwielbiam Pallbearer, razem z Vallenfyre graliśmy z nimi trasę po Ameryce. To naprawdę fajni goście. Oglądałem ich każdej nocy i co noc mi się podobało, a to mi się raczej rzadko zdarza, żeby oglądać koncert codziennie i się nie znudzić. Khemmis to dobry zespół, fajni są Black Tomb… Jest sporo młodych świetnych zespołów doom metalowych, które mi się podobają.
Steve: A ja dla odmiany słucham wyłącznie Black Sabbath. Nie znam właściwie nowej muzyki. Black Sabbath to przecież też doom metal, wynaleźli ten gatunek.
Czujecie się jakimiś muzycznymi ojcami tych nowych zespołów? Oni przecież inspirowali się waszymi płytami.
Greg: Tak, wiem. Jeśli faktycznie byliśmy jakąś kluczową inspiracją, która zachęciła ich do tworzenia muzyki, to podchodzę do tego z pokorą. Te zespoły idą własną drogą. Kiedy my zaczynaliśmy, kopiowaliśmy wszystkich naszych idoli. Wszyscy tak robili, żeby znaleźć własną drogę. I te nowe zespoły też tak robią. Jeśli podają Paradise Lost jako inspirację – fantastycznie.
Steve, jak się czujesz, kiedy jakiś młody muzyk mówi, że byłeś dla niego inspiracją?
Steve: Pokornie. Jestem dość nieśmiałym gościem, więc dopytuję: „Serio?”. Ale Greg ma rację: jeśli kogokolwiek zainspirowaliśmy, to cudowne uczucie.
Greg: Przypomniałem sobie jeszcze jeden zespół, który lubię – Graves at Sea. Są dobrzy.
Zapytam jeszcze o inne zespoły, równie stare jak Paradise Lost, a mianowicie o waszych kumpli z Anathemy i My Dying Bride. Razem zainicjowaliście death/doom metal na Wyspach Brytyjskich i jesteście uznawani za prekursorów gatunku.
Greg: I tu już cię muszę poprawić w jednej rzeczy – my zaczęliśmy jakieś cztery lata przed Anathemą i My Dying Bride. Zebraliśmy się w 1988, My Dying Bride nie wystartowali chyba przed 1991 czy 1992…
Steve: Nie, to było gdzieś w tym samym czasie co my.
Greg: Na pewno po nas. Na pewno. [W rzeczywistości My Dying Bride powstał w 1990, ale to rzeczywiście po Paradise Lost – przyp. J.M.] Anathema grała swój pierwszy koncert jako nasz support. Ten pomysł, że było trio zespołów… Graliśmy koncerty z Anathemą, ale nie zagraliśmy z My Dying Bride aż do… Kiedy poprzednio graliśmy w Katowickim Spodku?
Steve: Nie pamiętam dokładnie.
Greg: Choć oczywiście znaliśmy My Dying Bride, wychowaliśmy się w tym samym mieście.
Czyli to jakaś doom metalowa mitologia.
Greg: Tak, chyba wytwórnia Peaceville to wymyśliła, bo byliśmy z tej samej okolicy.
Utrzymujecie jakiś kontakt z ludźmi z Anathemy i My Dying Bride?
Greg: Spotkaliśmy Anathemę dwa tygodnie temu, kiedy graliśmy w Grecji. Znamy się tak długo… My Dying Bride widuję rzadko, bo nie grają aż tak dużo koncertów. Zazwyczaj wpadam na nich jak wracam do mojego rodzinnego miasta, spotykamy się gdzieś nad stołem bilardowym.
Greg, jakiś czas temu, kiedy promowaliście poprzedni album „The Plague Within” natknąłem się na wywiad, w którym…
Greg: … powiedziałem coś głupiego. Tak pewnie było.
Powiedziałeś wtedy, że nie potrafisz sobie wyobrazić dalszej rocznicy tego zespołu niż trzydziesta.
Greg: Kiedyś nie potrafiłem sobie wyobrazić nawet dziesiątej. Pamiętam, jak Slayer wydawał „Decade of Aggression”. Nie mogłem uwierzyć, że jakiś zespół może tak długo ciągnąć.
Steve: A kiedy mija nam trzydzieści?
W przyszłym roku. Jak się z tym czujesz?
Steve: O kurczę, nie spodziewałem się.
W ciągu tych trzydziestu lat istnienia mieliście zawsze bardzo stabilny skład – zmieniali się jedynie perkusiści. Na czym polega ten sekret? Nie macie siebie dość?
Greg: Nie ma żadnego sekretu. Po prostu znamy swoje granice i mamy podobne poczucie humoru. Ważną rzeczą jest umiejętność śmiania się ze wszystkiego. Muzykę traktujemy poważnie, ale z całej reszty potrafimy mieć ubaw. Sporo zespołów rozpadło się dlatego, że ich członkowie nie potrafili się z siebie śmiać. Trzeba mieć dystans.
Steve: Poza tym jesteśmy tacy sami. Pochodzimy z tego samego środowiska, mamy taką samą przeszłość. To też pomaga, ale poczucie humoru jest najważniejsze.
Czy to jest to słynne brytyjskie poczucie humoru?
Greg: Polega na nabijaniu się z samego siebie. Cały czas deprecjonujesz samego siebie. W ten sposób nigdy nikomu nie odbija woda sodowa, nikomu nie urośnie ego, nawet gdyby chciał.
Nawet po trzydziestu latach pełnej sukcesów kariery?
Greg: Po takim czasie robisz się nawet jeszcze bardziej cyniczny. Chyba dzięki temu teraz bardziej cieszę się muzyką niż wcześniej. W latach dziewięćdziesiątych torturowałem się myślami o tym, że trzeba pojechać w trasę czy coś. Teraz jestem zrelaksowany. Robię karierę na swoim hobby, więc mam fart i jestem wdzięczny. Trzeba się tylko z tego cieszyć.