Ciężkie gitarowe brzmienia przywodzą na myśl równie ciężki sprzęt, do którego potrzeba nie tylko siły fizycznej, ale także sporo miejsca – w domu, w sali, na scenie oraz podczas transportu. I chociaż zdarza się tak, że to, co widzimy podczas koncertów, to tylko sceniczna choreografia w postaci atrap gitarowych paczek sugerująca nam „ścianę dźwięku”, to jednak w rzeczywistości za brzmienie coraz częściej odpowiada mały, niepozorny zestaw.
Fanów takich rozwiązań jest coraz więcej, a kolejne firmy doskonale czytają rynek i dają swoim klientom możliwość potężnego brzmienia schowanego w niepozornej obudowie. Jedną z takich firm jest brytyjski Orange, którego produkty przez ostatnie pół wieku zdobyły serca użytkowników na całym świecie i bez wątpienia uzyskały już kultowy status. Historia jest istotna, ale twórcy pomarańczowych (i nie tylko) wzmacniaczy i kolumn wiedzą, że trzeba wyznaczać nowe kierunki.
Brytyjczycy wiedzą także, że równie ważna jest współpraca z nietuzinkowymi artystami, która często sprawia, że dobre koncepcje i pomysły zyskują nie tylko na brzmieniu, ale też na popularności wśród fanów tychże artystów. Współpraca dwóch gigantów – Orange, oraz jednego z czołowych reprezentantów sceny metalowej, czyli amerykańskiego zespołu Mastodon – zaowocowała między innymi wzmacniaczem sygnowanym przez jednego z gitarzystów. Brent Hinds, bo o nim mowa, to niezwykle utalentowany muzyk, którego nazwisko pojawiło się na gitarowej głowie firmy Orange, a tuż pod nim dużo mówiący napis – Terror. Wydaje się, że wszystko się zgadza – artysta słynący z mocnego brzmienia plus firma, która takie brzmienie oferuje, a do tego nazwa wzmacniacza. Coś tu się jednak gryzie. Dlaczego wcześniej pojawiły się przemyślenia dotyczące coraz mniejszych gabarytów? I tutaj docieramy do miejsca, w którym trzeba przyjrzeć się sprzętowi, który jest bohaterem niniejszego testu. Sezon grillowy w pełni, wrzucamy więc na ruszt head Orange Brent Hinds Terror oraz kolumnę PPC212V.
Brent Hinds Terror
Przed włączeniem wzmacniacza postanowiłem najpierw obejrzeć materiały w postaci filmików na kanale Orange Amps. Zarówno muzycy Mastodon, w tym Brent Hinds oczywiście, jak i brytyjski producent pokazują niebywałe poczucie humoru, które pozytywnie wpłynęło na podejście do zbliżającego się wielkimi krokami „odpalenia” tego wzmacniacza. Nikt nie lubi spoilerów, więc mogę powiedzieć jedynie – polecam! Kolejny etap to parametry oraz wymiary wzmacniacza. Te drugie to 35,6 × 17,7 × 15 cm, a waga to zaledwie 6,4 kg, czyli krótko mówiąc – rewelacja na samym starcie, a dodam do tego, że wzmacniacz ma pokrowiec. Terror jest więc w każdej chwili gotowy zarówno do działania, jak i łatwego transportu. Moc to 15 W, z możliwością zmniejszenia do 0,5, 1 oraz 7 W. Opcja redukcji to również rewelacja, jednak czy takową jest także maksymalna moc tej „główki”? Biorąc pod uwagę, że zamontowano tutaj lampy ECC83 (trzy sztuki – preamp), ECC81 (jedna sztuka – preamp) oraz EL84 (dwie sztuki – końcówka mocy), można się domyślać, ale o tym za chwilę. Nie mogło też zabraknąć pętli efektów, a także trzech wyjść na kolumnę głośnikową. Za kontrolę nad wzmacniaczem odpowiada tylko sześć potencjometrów i są to: natural volume, gain, bass, middle, treble, dirty volume – ukryte oczywiście pod znanymi ze wzmacniaczy Orange obrazkowymi oznaczeniami. Jak widać nie ma tutaj osobnej korekcji dla każdego z kanałów, ale w headzie o takiej konstrukcji i charakterystyce jest to zaledwie mały minusik. Do pełni szczęścia brakuje tutaj jeszcze footswitcha. Na koniec opisu rzecz teoretycznie najmniej istotna, czyli wygląd. Ten jest estetyczny, ale też w wyważony sposób efektowny.
PPC212V
Pod tym skrótem kryje się kilka istotnych informacji dotyczących tego, z jaką kolumną mamy do czynienia. Najprościej mówiąc – mamy tutaj na pokładzie dwa głośniki, a są to Celestion Neo Creamback. Ostatnia literka, a jest nią „V” oznacza „Vertical” i mówi nam o pionowym umiejscowieniu głośników, czyli jeden nad drugim (pod lekkim skosem). To bardzo praktyczne rozwiązanie, które mi osobiście pasuje bardziej od dwóch głośników zamontowanych obok siebie poziomo, ponieważ head znajduje się na wygodniejszej wysokości, a do tego dźwięk jest inaczej skierowany. Według mnie to atut, ale każdy powinien przekonać się o tym samodzielnie. Konstrukcja paczki charakteryzuje się również otwartym tyłem, co również ma swój niebagatelny wpływ na ostateczne brzmienie. Ważne są tutaj gabaryty, które z pewnością nie odstraszają. Kolumna waży niecałe 20 kg, a jej wymiary to 54,5 × 70 × 30 cm. Nie powinna więc nikogo przerazić podczas transportu, zwłaszcza że ma wygodne i przede wszystkim praktyczne uchwyty z boku. Moc to 120 W, a impedancja to 16 Ohm.
W praktyce
Jak przystało na konkretny lampowy wzmacniacz, otrzymujemy tutaj z każdym dźwiękiem masę dynamiki, czułości i to niezależnie od tego, którą wartość mocy wybierzemy oraz który kanał włączymy. Proste zagrywki na cleanie („Natural”) brzmią przyjemnie, ciepło, ale też z charakterem, nie uświadczymy więc tutaj „zamulenia”. Czysty kanał, oprócz tego oferuje plastyczność, która sprawia, że świetnie dogada się z zewnętrznymi efektami czy multiefektami w każdej postaci i o każdej charakterystyce. Można się jednak domyślać, że to, co najbardziej istotne dla zainteresowanych tym wzmacniaczem to kanał przesterowany, czyli w tym przypadku „Dirty”. Owszem, Brent Hinds w swoim repertuarze ma masę kapitalnych zagrywek zagranych na czystym kanale, ale solą muzyki jego i kolegów z Mastodon są mocarne riffy, do których niewątpliwie potrzebny jest miażdżący przester. To czy tutaj taki uzyskamy byłoby tylko i wyłącznie pytaniem retorycznym. Po odpowiednim rozkręceniu potencjometrów można uzyskać bardzo mięsiste brzmienie, które będzie się domagało przestrojenia gitary niżej, by pokazać wtedy pełnię swoich możliwości. Brzmienie może być bardzo głębokie, dudniące, ale w łatwy sposób head ten potrafi przeistoczyć się swoim brzmieniem w żyletę, która gra mocniej wysokim i średnim pasmem. Takie ustawienie przywodzi na myśl rockowe klasyki i takie też w jednej chwili wydostają się najpierw z palców, a później dwóch głośników. Te z każdym zaoferowanym przez wzmacniacz brzmieniem radzą sobie wyśmienicie i dają złoty środek, który w tym przypadku ani nie atakuje uszu zbyt piaszczystym dźwiękiem, ani też nie drażni wysokimi tonami, a także co równie istotne – nie sprawia, że ten jest mętny. Celestion Neo Creamback robią w tej konfiguracji świetną robotę, podobnie jak otwarta konstrukcja „paczki”. Prostota tego zestawu sugeruje dość zawężone pole do działań oraz małą uniwersalność. Nic bardziej mylnego! Terror to wzmacniacz, na którym można uzyskać bardzo dużo zupełnie różniących się od siebie brzmień, a razem z paczką PPC212V potrafiłby zaskoczyć nawet w gatunkach muzycznych, do których z pewnością nie został stworzony.
Podsumowanie
Przypuszczam, że większość osób, która miałaby styczność z tym zestawem, byłaby rozgrzana do czerwoności. Ze mną jest podobnie, więc muszę lekko ochłonąć, by przejść do podsumowania. Emocje nie opadają zbyt szybko, bo nadal jestem rozgrzany, teraz jednak do „pomarańczowości”. W warunkach bojowych, czyli scenicznych „terrorysta” na pewno sobie świetnie poradzi. Jeszcze lepiej powinien sprawdzić się w studiu, gdzie łatwiej będzie go rozkręcić, by uzyskać optymalne brzmienie. Jego możliwości predysponują go także, co przy wzmacniaczach lampowych nie jest tak oczywiste, do bezproblemowego i bezinwazyjnego użytkowania w domu. Pamiętać trzeba jednak, że i tutaj niezbędne będzie wyznaczenie sobie granicy rozsądku, bo nawet przy tych gabarytach i dostępnych opcjach mocy, można przesadzić i doczekać się niezapowiedzianej wizyty, w najlepszym przypadku sąsiadów. W połączeniu z kolumną PPC212V nie tylko wygląda najlepiej, ale również świetnie gra. Morał więc przychodzi do głowy tylko jeden – nie warto rozdzielać tych dwóch połówek pomarańczy, tylko wycisnąć z nich jak najwięcej soku!