Gdzieś pomiędzy ogromnym sukcesem swojego pierwszego solowego singla „Brown-Eyed Girl” a arcydziełem „Astral Weeks”, Van Morrison wszedł do nowojorskiego studia i w jeden dzień zarejestrował ponad 30 swoich najgorszych piosenek w życiu. Dlaczego taki artysta intencjonalnie nagrał tak kiepski muzyczny bełkot? Przeczytajcie ku przestrodze i ku pokrzepieniu serc zarazem.
Życie płata różne figle i nawet wówczas, gdy zdaje się nam, że w końcu wszystko będzie po naszej myśli, zdarzają się przykre zwroty akcji. Warto próbować przewidzieć to, że coś może pójść nie tak i trzeba będzie wychodzić z bagna… W takiej sytuacji znalazł się właśnie gitarzysta, wokalista i songwriter Van Morrison, zmagający się z kontraktem, który stał się nagle kamieniem u jego szyi. W 1967 roku ten irlandzki bard niespodziewanie utknął w niesprawiedliwej umowie płytowej i wplątał się w spór z wdową po swoim menadżerze.
Po tym, jak znany już wówczas Van Morrison opuścił zespół Them, zaczął budować sobie niezłą reputację solową, podpisując umowę z Bang Records, labelem managera Them, Bertem Bernsem. Nowa artystyczna droga rozpoczęła się pozytywnie, ale wkrótce sytuacja zaczęła się psuć. Po pierwsze szef Bang bez zgody Morrisona wydał wszystkie nowe utwory Morrisona jako album „Blowin’ Your Mind!”, a nie jak się umawiali, jako cztery single (co, delikatnie mówiąc, wkurzyło Van Morrisona), a po drugie, zaledwie kilka miesięcy później Berns zmarł na zawał serca w wieku zaledwie 38 lat.
W związku z tym wszystkim Morrison nie chciał mieć już nic wspólnego z Bang Records i poprosił o zwolnienie z umowy. Prośba została odrzucona przez wdowę po Bernsie i właścicielkę labelu Band Records, co rozpoczęło walkę o wyswobodzenie się z kontraktu. W końcu Warner Bros wykupili jego kontrakt wart 20 000$, ale artysta nadal był związany warunkami starej umowy, która wymagała od niego napisania i nagrania 36 nowych kawałków dla starego wydawnictwa.
Van Morrison zrobił wówczas jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy – nagrał ponad 30 piosenek podczas jednej sesji nagraniowej, na rozstrojonej gitarze i na tematy tak fascynujące jak zaległe czeki licencyjne, grzybica, dmuchanie w nos, głupi facet o imieniu George i czy lepiej zjeść Duńczyka czy sandwicha. Płyta nagrana „po południu”, została przez wydawcę, co zrozumiałe, odłożona na półkę i to chodziło – kontrakt Morrisona z Bang Records określał ilość, a nie jakość utworów. To był ten kruczek.
Morrison zaśmiał się więc jako ostatni, te tak zwane „piosenki zemsty” były bezużyteczne dla jego starej wytwórni, ale uwolniły go i pozwoliły rozpocząć serię albumów, którymi przeszedł do historii rocka. Album, który stał się znany jako „Revenge” lub „Contractual Obligation”, jest prawdopodobnie najbardziej wyróżniającym się z tego typu płyt, bo takie „kontraktowe” utwory nie są wcale rzadkim zjawiskiem.
Na tej samej zasadzie zostały wydane m.in. „Cocksucker Blues The Rolling Stones (uwolnienie z Decca), „Metal Machine Music” Lou Reed’a (uwolnienie z RCA), „Chaos And Disorder” Prince’a (uwolnienie z Warner Bros), „Islands” The Band (uwolnienie z Capitol), czy „Lather” Franka Zappy (ponownie Warner Bros), tyle tylko, że kawałki Van Morrisona były niemal oficjalnie nagrane na złość dawnemu wydawcy i przez swoją kuriozalną jakość wykonania przeszły do historii muzyki. Posłuchajcie zresztą sami.