Przyczynkiem do naszej rozmowy jest najbardziej dojrzała i wypieszczona płyta Adama – „Palm-Istry”. Czekaliśmy na nią kilka lat, a przez ten czas, jak Czytelnicy TopGuitar wiedzą, Adam zbierał pomysły i doświadczenie, grając z najlepszymi fingerstylowcami świata. Palma wkroczył właśnie do światowej pierwszej ligi i śmiało można powiedzieć, że staje się w świecie gitary akustycznej tym, kim Wojtek Pilichowski od lat jest w świecie gitary basowej. Zapraszamy do pouczającej rozmowy m.in. o inspiracjach, emigracji i sprzęcie.
Maciej Warda: Jak ty to robisz, że zapraszają cię na scenę najwięksi gitarzyści – Al Di Meola, Tommy Emmanuel, Albert Lee czy Biréli Lagrène?
Adam Palma: Dużo ćwiczę. [śmiech] A tak na poważnie, to myślę, że po prostu podobała im się moja gra. Zaczęło się oczywiście od tego, że ci panowie byli dla mnie (i nadal są) muzycznymi guru. Inspirowali mnie przez lata i w większym czy mniejszym stopniu ukształtowali mnie muzycznie, co zapewne słychać w mojej grze. Moim marzeniem było kiedyś ich poznać, ale nie sądziłem, że będzie mi również dane stanąć z nimi na scenie i to jeszcze w dodatku na ich zaproszenie.
W moim przypadku cały proces wygląda następująco: pomysł, wiara w siebie, determinacja i ciężka praca. Oczywiście trzeba mierzyć siły na zamiary, z Alem Di Meolą byłem gotów się spotkać dopiero parę lat temu, mimo że go podziwiam go od przeszło dwudziestu pięciu lat. Chodzi mi o to, że spotkać się z wielkim gitarzysta to jedno, a rozmawiać z nim na tym samym poziomie czy grać razem z nim to już zupełnie inna kwestia. Tutaj trzeba się do tego odpowiednio przygotować, wymagana jest wiedza i doświadczenie, a to jest bardzo czasochłonne, dlatego zanim spotkałem się z Alem czy Birélim, musiałem dobrze zapoznać się z ich muzyką i nauczyć się wiele z tego, co stworzyli. Myślę, że to im bardzo zaimponowało. Oczywiście zanim każdy z nich zaprosił mnie do swojego koncertu, wcześniej słyszeli mnie albo na soundchecku, z jakichś nagrań, albo po prostu spotkaliśmy się i coś dla nich zagrałem.
Uwielbiam tę chwilę, kiedy słuchają mnie i uśmiechają się. Wtedy wiem, że trafiłem w ich serducho. Najczęściej później rozmawiamy i pada zdanie: „A może byś dołączył do mnie podczas mojego występu?”. I wtedy ja się też uśmiecham, bo wiem, że to początek nowej znajomości muzycznej.
Myślę, że fakt, że potrafię dobrze improwizować, ma duże znaczenie, ponieważ oni wtedy też czują się bezpiecznie. Wiedzą, że będę grał ich muzykę na swój sposób, zamiast kopiować ich styl.
Zadomowiłeś się już na dobre w Manchesterze? Czym różni się tam codzienne życie muzyka od tego w Polsce?
Niedawno uświadomiłem sobie, że mieszkam w Manchesterze ćwierć mojego życia! Czym się różni życie muzyka tutaj? Hmm, teraz już chyba niczym. Natomiast kiedy tu wylądowałem, to byłem zdumiony różnorodnością muzyki, radością muzykowania ludzi i brakiem przejmowania się tym, co ktoś mówi o tobie.
Lata socjalizmu odbiły się niestety na mentalności narodu. Raz, że do muzyki z Zachodu był słaby dostęp, później właściwie kilku redaktorów muzycznych kształtujących gusta muzyczne całych pokoleń, a do tego muzykowanie w cieniu gwiazd z zagranicy i cały czas porównywania siebie i ocenianie przez innych. Nie wnikam, czy to było dobre, czy nie, bo to temat na dłuższą rozmowę, chodzi mi jednak o to, że byliśmy wychowywani w zupełnie innej świadomości. Wyjechałem do Anglii między innymi po to, żeby nauczyć się innego spojrzenia na to, co robię, i na muzykę. Byłem ciekaw, czy takie istnieje, i okazało się, że tak.
Natomiast nawiązując do twojego pytania, różnorodność stylów, gatunków, rozgłośni radiowych, redaktorów muzycznych, liczby instrumentów dostępnych w sklepach muzycznych i osób mogących muzykować była na Zachodzie tak duża, że ten bum muzyczny, który tam był zawsze, możemy obserwować w Polsce dopiero w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Dzisiaj na szczęście te różnice zacierają się dzięki internetowi, wolnemu przepływowi ludzi, większej liczbie koncertów itd.
Pamiętam, że kiedyś, by zobaczyć jakiś koncert, jechało się pociągiem kilka godzin i później podczas koncertu albo zapamiętałeś, co zagrał jakiś gitarzysta, albo nie. Nie było dyktafonów czy YouTube’a, żeby coś powtórzyć. A byli też tacy gitarzyści, którzy podczas solówek odwracali się tyłem, żeby czasem ktoś nie podejrzał, co robią! [śmiech]
Reasumując, dzisiaj życie codzienne muzyka w UK wygląda tak jak w Polsce, no oczywiście tutaj jest większa konkurencja!
Muzyka na twojej ostatniej płycie – „Palm-Istry” – to rzecz dopracowana w każdym calu. Powiedz, jak długo ją „wymyślałeś” i realizowałeś? Kto czuwał nad nagraniami?
Dziękuję za opinię. Tak, to płyta, której przygotowanie zajęło mi około trzech lat, ponieważ chciałem nagrać album, który będzie trudny do zdefiniowania stylistycznie, ukaże całe spektrum moich możliwości i połączy wszystkie techniki grania na gitarze akustycznej, czyli grę kostką, thumbpickiem i opuszkami palców. Takie płyty to ogromna rzadkość, dlatego spotkałem się ze znakomitym odzewem i recenzjami magazynów gitarowych na całym świecie.
Okazało się również, że taki pomysł na płytę to bardzo dobry temat do napisania doktoratu, więc takowy napisałem i przygotowuję się do jego obrony na Akademii Muzycznej w Gdańsku – jeszcze w tym roku.
Oczywiście za dobór utworów i ich aranżacje jestem odpowiedzialny ja sam, niemniej na ostateczne brzmienie płyty wpływ mieli moi dwaj serdeczni koledzy: Piotr Matuszkiewicz, który dokonał całego nagrania i miksu, oraz Jacek Gawłowski z JG Master Lab, który całość zmasterował. Obaj są profesjonalistami z najwyższej półki. Mogę właściwie powiedzieć, że całość została wykonana przez kumpli z tego samego podwórka, ponieważ wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły muzycznej. Płyta została wydana pod patronatem Prezydenta Miasta Włocławka, z czego się bardzo cieszę, bo to ukazuje, jaka potężna energia drzemie w mieście takim jak Włocławek!
Powiedz, proszę, jak nagrywałeś gitary? Jak zbierałeś sygnał? Jakie mikrofony, jakich używałeś preampów?
Do nagrania użyliśmy mikrofonów lampowych AKG SolidTube i Perception 820. Jeśli chodzi o preampy, były to lampowe Focusrite i Art. Nagrywaliśmy na trzy mikrofony, jeden z góry i po jednym po bokach gitary, oraz czwarty sygnał z linii po to, żeby wzmocnić niektóre pasma. Ja w studiu uwielbiam prostotę nagrywania. Chcę, żeby gitara na płycie brzmiała tak jak na koncercie, a to oznacza rezygnację ze wszystkich „bajerów” czy efektów. Poza tym jestem raczej znany jako gitarzysta akustyczny, a to zobowiązuje do dbania o naturalny dźwięk instrumentu.
Kim jest Roger Bucknall? I jak to się stało, że zostałeś endorserem jego produktów?
Roger jest założycielem i głównym budowniczym gitar, mandolin, ukulele w brytyjskiej firmie Fylde. Jest to w tej chwili jedna z najważniejszych niezależnych firm na świecie budujących profesjonalne gitary akustyczne.
Z Rogerem poznałem się sześć–siedem lat temu, kiedy grałem koncert podczas guitar show, na którym była ekspozycja jego instrumentów. Po moim występie podszedł do mnie i powiedział, że jest zauroczony moją grą i ma dla mnie propozycję. Oczywiście wiedziałem, że jego gitary kosztują w okolicach 4000 funtów i raczej sobie na taką nie będę mógł pozwolić. Dlatego kiedy Roger powiedział mi, żebym się o nic nie martwił, po prostu zaniemówiłem. Wytłumaczyłem mu, że potrzebuję uniwersalnej gitary, na której mógłbym przeskakiwać podczas koncertu po różnych stylistykach i technikach. Zadanie było właściwie niewykonalne, ale się udało, w końcu zmodyfikowaliśmy model Falstaff, który już wcześniej produkował, i tak powstała moja gitara.
Znajomość z Rogerem zaowocowała tym, że buduje dla mnie już trzecią gitarę. Roger czasem się śmieje, że oprócz tego, że jestem jednym z jego głównych endorserów (oprócz Ritchiego Blackmore’a i innych „potężnych” nazwisk), to jestem również jego „sprzedawcą roku”, a to dlatego, że po tym, jak na mojej gitarze pograli Al Di Meola i Biréli Lagrène, to od razu zamówili sobie takie same i teraz obaj grają na nich koncerty. I kto by pomyślał, że Al i Biréli będą grać na modelu gitary Fylde zbudowanej pod Adama Palmę [śmiech].
W sensie gatunkowym poruszasz się pomiędzy standardami rozrywki, które zaaranżowałeś na fingerstyle, i swoimi kompozycjami, z przewagą tych ostatnich. To jakaś niepisana reguła z tymi coverami?
Przyznam się szczerze, że ciężko mi zdefiniować rodzaj muzyki, który gram. To, co teraz gram, to już nie jest tylko fingerstyle. Chyba najbezpieczniej powiedzieć, że gram po prostu akustyczną muzykę gitarową. Oczywiście jest kilka utworów stricte w tym stylu, ale to jest tylko jakiś mały procent. Jeżeli chodzi o gatunki, to rzeczywiście na tej płycie jest rock, funk, ballady jazzowe, bum-chick, kompozycje w duchu Meoli, Hendrixa itd. Cała mikstura.
Wracając do pytania o covery, zawsze lubię je grać i mieszać je z własnymi kompozycjami. Myślę, że publiczność również tego oczekuje. Słuchacze lubią mieć jakiś wspólną wypadkową z artystą, którego słuchają pierwszy raz, i covery zapewniają nam taką „strefę bezpieczeństwa”. Oczywiście nie mam absolutnie nic przeciwko przeplataniu coverami własnych kompozycji – wszyscy artyści to robią. Jestem jednak za tym, żeby w graniu cudzego utworu ukazać również swoje serce i wyobraźnię.
Czy kieruję się jakąś regułą podczas wyboru coverów? Tak, melodia musi być ciekawa, muszę czuć, że w tym utworze będę mógł należycie wyrazić siebie samego i oczywiście muszę znaleźć sposób, żeby aranżacja gitarowa miała „pełnię”, co w przypadku aranżacji utworów, w których w ogóle nie ma gitary, jest czasem bardzo trudne.
Dla mnie niesamowitym zwieńczeniem płyty jest utwór „Nuages” Django Reinhardta. Słychać, że gypsy jazz leży ci bardzo. Powiedz, jak to jest z tym gatunkiem u ciebie – słychać lekkość i swobodę gry, ale chyba nieczęsto sięgasz do nurtu manouche?
Muszę ci powiedzieć, że każdy recenzent, który słuchał tej płyty, zwrócił uwagę na inny utwór – i to jest to, co chciałem osiągnąć, bo to oznacza, że każdy utwór ma coś przyciągającego, a zarazem cały album jest „mocny”, jeśli chodzi o poszczególne kompozycje. Pamiętam, że Piotr Iwicki z Polskiego Radia napisał w recenzji płyty, że nie może wskazać swojego ulubionego utworu, po prostu nie jest w stanie. Myślę, że to ciekawa opinia o płycie.
Jeżeli chodzi o twoje pytanie, gypsy jazz pochłonął kilka lat mojego życia; studiowałem i poznałem ten styl, grałem nawet koncerty z największymi przedstawicielami tej muzyki, z ludźmi takimi jak Biréli, Joscho Stephan, Gary Potter i inni. Byłem i nadal jestem rozkochany w tej muzyce. Nie gram jej na koncertach, bo ciężko grać gypsy jazz samemu, musi jednak być druga gitara grająca, tzw. la pompe, czyli swingujący podkład rytmiczny. Niemniej znam większość tych utworów i zawsze chętnie gram je na jammach. Wszyscy wielcy znają Django i jego muzykę, mimo że niektórzy z nich jej nie grają. Al, Tommy, Biréli, Hendrix, Albert itd. – wszyscy oni to w pewnym stopniu dzieci Django Reinhardta. Myślę, że to również jeden z najtrudniejszych stylów do grania na gitarze i raczej konieczny do przestudiowania, jeśli chce się myśleć o profesjonalnej grze na gitarze akustycznej.
O dołączaniu „Nuages” na płytę zdecydowałem po wspólnych występach z Birélim i Francesco Buzzurro w 2016 r. Graliśmy kilka wielkich koncertów tribute dla Django na Sycylii i chyba drugi koncert na dwa tysiące osób w Palermo miałem otworzyć ja, grając solo jedną z kompozycji Django. Oczywiście poziom stresu wyniósł 100%, bo nie dość, że szedłem na pierwszy ogień, to jeszcze grałem przed królem gypsy jazzu – wielkim Birélim. Przed koncertem podszedłem do niego i spytałem, jaki utwór sugeruje, bym zagrał na otwarcie, a on mówi: „Wczoraj słuchałem, jak zagrałeś »Nuages«. Zagrałeś go pięknie. Powinieneś nim otworzyć dzisiejszy koncert…”. Usłyszeć takie słowa od Biréliego to poważny cios, dlatego uznałem, że „Nuages” wejdzie na płytę, bo mimo że to sztandarowa kompozycja gypsy jazzu, to jednak gram ją w swoim stylu.
Powiedz mi jeszcze, jak jest z tym pukaniem i w ogóle rytmem w fingerstyle’u. Na twojej płycie oprócz jednego utworu pt. „Zdrowy Optymizm” nie ma stukania w pudło instrumentu. Czy to oznacza, że świadomie się tego wystrzegasz? Dlaczego?
Jestem ze wprowadzaniem elementów perkusyjnych do utworów, ale wyłącznie w charakterze krótkiego oddechu od przebiegu harmonicznego lub jako niespodziewanego akcentu rytmicznego, który ma wzbudzić uwagę słuchacza lub go zaskoczyć. Nie dla mnie jest jednak budowanie całego utworu w oparciu o powtarzający się riff rytmiczny i ciągłe uderzanie w każdą część gitary.
Jest teraz taka moda, że wielu gitarzystów więcej w gitarę wali niż na niej gra. Dochodzi do tego, że dzisiaj wielu gitarzystów zdobywa uznanie na świecie za uderzanie w gitarę zamiast na niej granie. Dla mnie te wszystkie utwory z pukaniem to trochę takie sztuczki na przyjęcia towarzyskie albo rodzaj eksperymentu muzycznego, ponieważ można łatwo i szybko kogoś zachwycić swoją grą, ale niestety trudno utrzymać jego uwagę przez dłuższy okres czasu.
Dzieje się tak z kilku powodów: po pierwsze, gitara to gitara i obojętnie co tam wymyślimy, to i tak partia perkusyjna na gitarze brzmi ubogo w porównaniu z partią perkusyjną graną na pełnym zestawie. Po drugie, jeśli zdecydujemy się na kompleksowy i powtarzający się groove perkusyjny na gitarze, to niestety ucierpi na tym podkład harmoniczny i melodia. Zauważ, że zwykle gitarzyści grający w takim stylu używają otwartych strojów, czyli akord ciekawie brzmiący można zagrać, nie dociskając żadnym palcem lewej ręki lub używając np. jednego palca. Brzmi to fajnie na początku, ale po chwili okazuje się, że właściwie wszystkie akordy brzmią tak samo i harmonicznie nie jest za ciekawie.
Kolejny problem to ciągłe przestrajanie gitary. Są gitarzyści, którzy do każdego utworu stroją gitarę inaczej. Pewnie, że się da, ale to powoduje spadek dynamiki koncertu, bo przecież trzeba te trzy–cztery minuty między każdym utworem spędzić nad przestrojeniem gitary (chyba że masz na scenie pięć gitar, ale wtedy przelot samolotem z pięcioma gitarami wyniesie tyle co gaża za koncert).
Ciągłe przestrajanie powoduje jednak jeszcze jeden problem – brak świadomości harmoniczno-melodycznej. I to jest najważniejszy powód, dla którego nigdy mnie ten sposób gry nie interesował. Rzadko który z gitarzystów grających w tych wszystkich strojach mógł mi powiedzieć, jakie akordy gra, lub zagrać akord, o który ja go poprosiłem (no chyba że miał absolutny słuch, ale to też zajmowało mu kilka minut), a już w ogóle improwizowanie po jakiejś progresji akordowej graniczyło dla niego z cudem. Zauważyłem, że większość gitarzystów grających tylko jeden utwór w jakimś konkretnym stroju potrafi właściwie zagrać tylko ten utwór i nic innego.
Rodzi się pytanie – dlaczego? Opanowanie standardowego stroju gitary w taki sposób, żeby czuć się pewnie podczas improwizacji lub jakiegokolwiek pochodu akordów zajmuje około dziesięciu lat, czyli każdy inny strój zająłby z grubsza tyle samo, co powoduje, że jest to dość skomplikowany i rozciągnięty w czasie proces.
Znam jednak gitarzystów, którzy przez większość życia grają w jednym konkretnym alternatywnym stroju i zgłębili go do tego stopnia, że swobodnie w nim improwizują każdy utwór (np. Peter Finger z Niemiec czy kilku gitarzystów grający w stroju DADGAD).
Dla mnie najpiękniejsza muzyka gitarowa stworzona przez: Meolę, Metheny’ego, Tommiego, Biréliego, Hendrixa, Holdswortha, Django, Scofielda, Knopflera itd. została nagrana w stroju standardowym, a to oznacza, że takie umysły nie mogły się mylić. Myślę, że okazjonalne elementy perkusyjne podczas grania jakiegoś utworu to ciekaw zabieg, również wprowadzenie całego utworu perkusyjnego do repertuaru (jak to robi Tommy) to również ciekawe rozwiązanie. Proszę jednak pamiętać, że Tommy jest perkusistą i w odróżnieniu od innych gitarzystów, to co on robi, ma prawdziwą pulsację i jest myśleniem perkusyjnym przełożonym na gitarę.
Ja pochodzę z tej starej szkoły gry na instrumentach, w której improwizacja jest esencją muzyki. Improwizacja była powodem, dla którego w ogóle zostałem muzykiem. Wolność, niezależność i swoboda tworzenia zawsze mnie pociągały i właściwie to wszystko, co osiągnąłem dzięki grze na gitarze, i to, z kim grałem na scenie, jest zasługą „tej” szkoły. Odgrywanie nut lub granie utworu nuta w nutę na każdym koncercie stresowało mnie bardzo, dlatego nie mogłem się odnaleźć w szkole muzycznej, chociaż oczywiście ją ukończyłem, tyle że w klasie kontrabasu.
Podsumowując, nie jestem ani za, ani przeciw technikom perkusyjnym na gitarze, jednak w mojej estetyce muzycznej technika perkusyjna jest wyłącznie dodatkiem ekspresyjnym a nie jednym z planów kompozycji.
Wiem, że puszczałeś tę płytę Tommy’emu Emmanuelowi i Alowi Di Meoli. Co powiedzieli? Odnaleźli swoje wpływy?
Płyta bardzo podobała się obu panom. Chwalili zarówno moją grę, jak i brzmienie nagrania. Wiesz to musi być dla nich również ciekawe uczucie, że ktoś młodszy, w dodatku z tej części Europy, czerpie z ich muzyki i jednocześnie przesuwa ją w nieco innym kierunku. Zawsze, gdy się z nimi spotykam, to zżera mnie ciekawość, co tam nowego wymyślili, co nowego grają, ale zauważyłem, że oni też słuchają mnie z zaciekawieniem i pewnie tak jak w mojej głowie, w ich również przemyka myśl – o cholera, no rzeczywiście można to jeszcze tak rozegrać! [śmiech]
Tommiemu podobało się moje funkowo-rockowe podejście do fingerstyle’u, pamiętam, że był pod wrażeniem „Zdrowego optymizmu” i „Rheged” i powiedział, że chętnie da mi cytat na płytę do jej promocji. Zawsze go kręciła ta moja rockowa strona fingerstyle’u, w dawnych czasach na wspólnych koncertach zawsze chciał, żebym grał Rocky Mountains z mojej pierwszej płyty.
Al był również zauroczony brzmieniem – pamiętam, że wysłuchał całości i powiedział: „Niedługo gram w Polsce parę koncertów, chciałbyś je otworzyć?”. Od Ala bardzo dużo się nauczyłem i nadal uczę. Ogromnie się cieszę, że jestem pod jego patronatem. No a zagrać z nim „Mediterranean Sundance” to jest jednak ogromne przeżycie, bo to prawdopodobnie najważniejszy utwór w historii gitary akustycznej.
Jestem bardzo zadowolony, że nagrałem album, który znalazł uznanie u dwóch wybitnych gitarzystów akustycznych na świecie, jest oparty o ich wpływy, a jednocześnie ma swój oryginalny wyraz artystyczny.
Ostatnio towarzyszyłeś Alowi Di Meoli na koncertach w Katowicach i Toruniu. Zagrałeś również fantastyczny koncert promocyjny swojej płyty „Palm-Istry” w Polskim Radiu zakończony owacją na stojąco, jakie masz dalsze plany?
Jeżeli chodzi o dalsze plany, to oczywiście obrona doktoratu, natomiast jeśli chodzi o rozwój muzyczny, to ostatnie miesiące upłynęły mi głównie na aranżacjach utworów Chopina na gitarę akustyczną. Jako Polak w sercu czuję potrzebę grania jego muzyki, a po drugie lubię wyzwania, a zmierzyć się z muzyką Chopina na gitarze akustycznej to nie żarty [śmiech].
Jeśli chodzi o koncerty, to w październiku gram solo na dużym festiwalu gitarowym w Szkocji, a w listopadzie podczas Zaduszek w Chicago. Prawdopodobnie zajrzę również z kilkoma koncertami solowymi do Polski. W przyszłym roku prawdopodobnie zagram wspólny koncert z Tommym i mam nadzieję, że również z Alem. Mam również plany na zagranie w duecie z pewnym wybitnym muzykiem, nie-gitarzystą, ale na razie nie chcę zapeszać.
Dzięki za rozmowę!
Również dziękuję.