Gdyby Marek Napiórkowski nie wydał swojej kolejnej solowej płyty, to „Nada” byłaby według mnie najlepszą gitarową płytą roku 2017. Bez dwóch zdań. To, co zrobił Daniel, jest tyleż imponujące, co zachwycające; tak samo fenomenalne, co popisowe. Jego ogromny progres w sensie ogólnej umiejętności komponowania i orkiestracji na jazzowy band o zacięciu rockowym, jest wyczuwalny coraz bardziej, z każdym kolejnym taktem tej muzyki.
Danielowi udało się pogodzić ogień z wodą, czyli „mózgowo”, ale z rozmachem napisaną muzykę, z jej emocjonalnym odtworzeniem (tudzież wyimprowizowaniem) w studiu. Odważne, porywające wykonanie zostało uwiecznione w Woobie Doobie Studio – dzięki temu teraz każdy i o każdej porze może zaserwować sobie ten smakołyk. Pierwszy utwór w Methenowskim klimacie to tylko oddanie cesarzowi co cesarskie (Pat to chyba były lub obecny guru wszystkich liczących się gitarzystów w tym kraju…), bo dalej jest już tylko odważniej i coraz bardziej wyrafinowanie. „Long Tongues” zaczyna się, jak na moje ucho, Milesowsko, ale jego – nazwijmy ją – część „B” objawia się na tyle melodyjnie, że trzeba powiedzieć o tym utworze po prostu „styl Popiałkiewiczowski”. Niesamowite modulacje brzmienia gitary, równie frapujące unisono tematu utworu, a wszystko na tle rockowej niemal sekcji. Oddech daje specyficzna, jazzowa ballada, w której długi temat staje się w zasadzie formą i aż trudno uwierzyć, że można ciągnąć taką gitarową opowieść przez niemal cały utwór! A więc kolejna ciekawa rzecz. Dalej, by nie opisywać utworu po utworze, jest jak na rollercosterze – przyspieszamy, momentami zasuwamy z prędkością bolidu poprzez zagrywki, sekcyjne patterny, aranżację, ornamentykę i wyczyny (w tym solówki) Daniela, Roberta Kubiszyna (tak, tak!), Pawła Tomaszewskiego (klawisze) i Pawła „Piwka” Dobrowolskiegio (bębny). Nie braknie tu oddechu, spadów napięć, jazdy pod górę, ale jest też trochę riffów stricte rockowych, którymi Daniel zawsze daje punkt odniesienia, swoistą bazę dla „niejazzowych” słuchaczy. To jednak tylko odskocznia do jego muzycznych wycieczek, którymi eksploruje, mam wrażenie, tereny rzadko odwiedzane przez polskich gitarzystów. Daniel bierze gitarę w dłonie i wykorzystując dziesiątki różnych środków wyrazu, technik, setki pomysłów, tysiące dźwięków, brzmień i współbrzmień, kreuje muzyczną rzeczywistość najwyższej próby, zawieszając poprzeczkę mniej więcej tam, gdzie, nie przymierzając, ustawiał ją Artur Partyka… Chciałbym tylko, by Daniel dalej eksplorował tę ścieżkę, by poszedł jeszcze szerzej, jeszcze pewniej, jeszcze dalej. To, co się może wydarzyć na kolejnej płycie, już teraz wzbudza u mnie gęsią skórkę!
Autor: Maciej Warda
Wydawca: Agora