Fairy Tale Show na dobrą sprawę dopiero zaczęli swoją przygodę z show-biznesem – niedawno ukazał się ich pierwszy album zatytułowany „Blue”, ale za to od razu z wysokiego „C”.
O teraźniejszości, nadziejach i obawach opowiadali redaktorowi TopGuitar Jakubowi Milszewskiemu członkowie zespołu Fairy Tale Show: wokalista i gitarzysta Tomasz Grządkowski, gitarzysta Michał Mazur oraz basista Adam Gleń.
Jakub Milszewski: Lubicie opowiadać bajki?
Tomasz: Nasz perkusista Maniek pisze bajki dla dzieci. Ale tak ogólnie to nie lubimy.
Nazywacie się Fairy Tale Show i chodzicie w garniturach. Facet, który opowiada bajki i chodzi w garniturze, kojarzy mi się z politykiem.
Tomasz: Nie, to nie my. Nie mieszamy się do polityki. Uważamy, że nasze granie musi być całkowicie apolityczne. To oficjalne stanowisko!
A jak już za dwadzieścia lat będziecie sławni, to nie będziecie startowali na prezydenta, premiera czy kogo się da?
Tomasz: Ja ciągle o tym myślę, ale do oficjalnego zakończenia kariery nie zamierzam.
Jesteście zadowoleni z „Blue”?
Tomasz: Tak. To jest podsumowanie trzyletniego okresu naszej działalności, w którego trakcie mocno – przynajmniej naszym zdaniem – się rozwinęliśmy. Te piosenki, które udało nam się zgromadzić na tej EP-ce, to kawał czasu. W końcu udało nam się je zgromadzić i są wydane. Do tej pory mieliśmy pecha do nagrań, w dalszym ciągu najlepiej czujemy się na koncertach, ale fajnie, że to się stało. Cieszymy się z tego.
W wywiadach narzekaliście kiedyś, że chcielibyście już coś wypuścić, ale nie macie żadnych nagrań, z których bylibyście zadowoleni. Jak zatem w końcu udało wam się zgromadzić studyjny materiał, który spełniałby wasze oczekiwania?
Tomasz: Po jednym z koncertów pojawiła się taka opcja, że jedziemy do studia, nagrywamy jeden numer i zobaczymy, jak nam się podoba. Nagraliśmy i stwierdziliśmy, że jest okej. Pojechaliśmy więc do tego studia na dwa tygodnie i nagraliśmy cały materiał na „Blue”. Nagraliśmy wszystko na setkę.
Michał: Według mnie był to klucz do sukcesu, bo mieliśmy tam możliwość nagrania w takiej sterylnej setce. Graliśmy wszyscy jednocześnie, ale w osobnych pomieszczeniach, na dodatek przeszklonych, więc mogliśmy się widzieć, przekazać sobie całą tę energię i nie zgubić jej podczas nagrywania.
Nie było to dziwne, stać za szybą?
Adam: To lepsza opcja niż stanie nagrywanie ślad po śladzie, z czego potem wychodzi kupa. Jesteśmy przyzwyczajeni do grania koncertowego i na próbach, więc musimy grać razem. Inaczej nie wychodzi.
Skąd wam się wzięło takie trochę brzmienie retro?
Michał: Do końca sami nie wiemy. Chyba wyssaliśmy to z mlekiem matek. Może było to wpajane w nas od dzieciństwa w postaci starych punkrockowych brytyjskich zespołów, jak The Clash czy Sex Pistols. Mało używamy też przesterów i efektów – może to wynika też stąd.
Ładnie się to brzmienie łączy z waszym image.
Tomasz: Kiedyś byłem wielkim fanem Babyshambles i The Libertines, w ogóle Pete’a Doherty’ego. On mnie zaraził manią do garniturów. Dobrze nam się to skleiło, że nasza muzyka dobrze z tymi garniturami działa. Trzymamy się zasady „co nie dograsz, to dowyglądasz”, więc ubieramy się fajnie. Ale zamierzamy modyfikować nasze garnitury na bardziej kolorowe, ciekawsze.
Czyli jakie?
Adam: Widziałeś może, jak wyglądali Daft Punk przy okazji ostatniej płyty? Mieli takie błyszczące garnitury. Ja celuję w ten motyw.
Tomasz: Ja celuję z kolei bardziej w Arcade Fire, bardziej karnawałowy. Chcemy też dorzucić garnitur jak z filmu „Maska”. Ale przede wszystkim mam nadzieję, że uda nam się wypracować jakiś własny styl. W przyszłości ewoluujemy.
A nie gorąco wam w tych garniturach na scenie?
Tomasz: To są nasze uniformy. Jak się stresujemy przed koncertem, to wystarczy, że założymy te garnitury i czujemy się jak superbohaterowie. Dostajemy zastrzyk energii i stres momentalnie przechodzi.
Michał: Teraz chyba nie dalibyśmy rady zagrać dobrego koncertu bez garniturów. Tomasz: Chociaż ja bym chciał. Nieraz mam takie marzenia, ale zostają z boku.
Długo pracowaliście nad tymi piosenkami, które wylądowały na „Blue”?
Tomasz: To jest podsumowanie trzech lat istnienia Fairy Tale Show. Czyli pracowaliśmy dość długo.
Adam: Oczywiście to są wybrane utwory, bo piosenek przez trzy lata była masa. Musieliśmy je przebrać, część odrzucić, zostawić te, które coś dla nas znaczą. To są fajnie wspomnienia dla nas. Wyobrażam sobie to jako schodki – każdy utwór jest schodkiem, kolejnym krokiem w górę, w stronę rozwoju. Stairway to Heaven.
Na debiut pracuje się całe życie, bo przez całe życie zbiera się inspiracje i pomysły. A potem trzeba w rok czy dwa zrobić drugą płytę. Nie boicie się, że się wyprztykaliście z pomysłów na jakiś czas?
Tomasz: Mamy dokładnie odwrotną sytuację. Teraz możemy się totalnie uwolnić i pomysłów nam nie brakuje. Mamy już zrobioną mniej więcej połowę materiału na kolejną płytę i różni się on od naszych starszych dokonań. Teraz go szlifujemy. Hołdujemy tej zasadzie, że najpierw trzeba mieć jeden etap z głowy, żeby następnego dnia zabrać się za następny. Tym bardziej że czuliśmy już to, że trzeba zrobić coś nowego. Każdy z nas miał poczucie, że okej, ten okres już podsumowany, idźmy dalej.
Michał: Dopóki nie wydaliśmy tej EP- -ki nie byliśmy w stanie psychicznie się uwolnić od tego materiału. A teraz, kiedy ta płyta już powstała, możemy poeksperymentować, pobawić się, na nowo nastroić.
Tomasz: U nas nie wygląda to w ten sposób, że można się wyprztykać z pomysłów. Wydaje nam się, że cały czas uczymy się i poszerzamy horyzonty, więc na końcu jednej dróżki natrafiamy na trzy następne. To wychodzi tylko na plus – dzięki temu ta muzyka będzie ciekawsza, będziemy mogli nią więcej wyrazić, bo cały czas mamy poczucie, że chcemy więcej i bardziej.
Dlaczego śpiewacie w dwóch językach?
Tomasz: Docelowo chcemy śpiewać po polsku, ale o wiele łatwiej jest nam pracować nad anglojęzycznymi tekstami, bo cenimy sobie melodyjność tego języka. O wiele łatwiej jest zrobić melodyjną piosenkę po angielsku niż po polsku. Jesteśmy też wybredni co do polskich tekstów. Ciężko nas zadowolić. Jesteśmy też krytyczni w stosunku do siebie, dlatego też długo nie graliśmy po polsku, ale teraz wzięliśmy się za siebie w końcu i zamierzamy pisać głównie po polsku. Wydaje nam się, że możemy więcej w ten sposób wyrazić.
Na czym gracie?
Michał: Ja gram na leworęcznym rickenbackerze z jakiegoś 1995 roku, semi-hollow body. Wyhaczyłem go w Hamburgu. Leworęczne gitary są ogólnie trudno dostępne, ale jestem szczęśliwy, że tę znalazłem.
Tomasz: Ja mam trzydziestoletniego pearla. Pearl wypuścił chyba jakąś jedną serię tych gitar. Kolega kiedyś chciał mi ją opchnąć, a ja nie byłem przekonany, bo to takie brzydkie kaczątko. Jestem fanem gretschów i gitar w tym stylu, ale jak dotknąłem i posłuchałem brzmienia, to mi bardzo podpasowało. Jestem bardzo zadowolony.
Gdyby każdy z was miał na koncie po milion dolców, to co byście sobie jeszcze dokupili?
Tomasz: Jezus Maria, zdałem sobie sprawę, że jest jeszcze tyle rzeczy, których bym potrzebował, że chyba nie da się tego opisać. Ale myślałem o jakimś stracie…
Michał: Ja zawsze marzyłem o jakimś porządnym telecasterze Fendera. Kiedyś sobie uzbieram i taką gitarę sobie sprawię. Adam: Ja chciałbym mieć amerykańskiego rickenbackera. Póki co mam też fajnego amerykańskiego fendera.
Macie skromne marzenia.
Adam: Trzeba mieć talent, a nie gitarę!
Tomasz: Ja jestem fanem Jacka White’a, który ma gitarę za 600 czy ileś dolarów i nagrał na niej takie wspaniałe rzeczy. St. Vincent też ma chyba jakiś tani instrument, a brzmienia, które na nim uzyskuje, są rewelacyjne. Tym się wzorujemy. Tak samo mamy zresztą z efektami. Wyszliśmy od surowego brzmienia gitary, niczym nie zakłóconego, teraz będziemy je poszerzać. Docelowo chcemy jednak używać ich bardzo minimalistycznie, żeby brzmieć sterylnie. Do tego własnoręcznie robione piece.
Michał: To są marshalle JTM45, które nasz znajomy Marcin Zaleś z Nowej Rudy – taki gość, który składa piece – kupił w częściach i złożył po swojemu, dodając parę kondesatorków i odejmując inne rzeczy. Stworzył dwa naprawdę fajne piece – niby z tych samych części, ale inaczej. Każdy z nich jest inny, dzięki czemu między naszymi gitarami też jest różnica.
Istniejecie trzy lata. Macie debiutancki materiał. Czego się zatem boją debiutanci?
Tomasz: Najbardziej zależy nam na tym, żebyśmy się dalej rozwijali, a jednocześnie pozostali sobą. Boimy się, żebyśmy się kiedyś nie obudzili i uznali, że to wszystko co było kiedyś nie ma związku z tym, co jest teraz. Ten proces, który zaczął się przy powstaniu kapeli i trwa, jest strasznie ważny. Nie chcemy zgubić tego pierwotnego zamysłu na to wszystko, tej energii, ale też poczucia, że gramy to, co chcemy. Możemy iść na jakieś kompromisy, ale cała nasza twórczość nie może być kompromisem. Wydaje mi się, że tego się najbardziej boimy, że gdybyśmy wpadli w tę całą machinę szołbiznesową, to byśmy się zatracili. Póki co jesteśmy naturalni i to broni nas przed każdym rodzajem ataku. Nie ma co udawać.
W „Must be the Music” nie chcieli wam tej ikry zabrać?
Tomasz: Bardzo polubiła nas tamtejsza ekipa producencka. Skojarzyli nas z The White Stripes i mówili: „róbcie, co chcecie, macie wolną rękę”. Chyba byliśmy zbyt niepokorni, żeby nas jakoś ułożyć, i tak niepokorność im też pasowała.
Może się was przestraszyli?
Tomasz: Nie jesteśmy raczej krwiożerczy. Myślę, że to było fajne. Mamy bardzo dobre wspomnienia z „Must be the Music”. Potraktowaliśmy to jako część drogi, a nie całą drogę. Nie uważaliśmy, że jesteśmy jakimiś megagwiazdami czy spełnionymi artystami. To był etap, o którym jako dzieci marzyliśmy, fajnie było go przejść. A doświadczenia uczą.
Skoro macie już wydany materiał, udzielacie wywiadów, gracie koncerty – jak Fairy Tale Show będzie się chciało wybić jeszcze wyżej w ciągu najbliższych lat?
Tomasz: Na pewno będziemy chcieli grać koncerty – to jest nasz żywioł. Jeśli przychodzi na nas jakaś publiczność, nawet przypadkowa, to i tak udaje nam się ich kupić na żywo. Mamy bardzo rozległą publikę – siedemdziesięcioletnie babcie i piętnastoletnie gimnazjalistki są w nas zakochane w takim samym stopniu. Im więcej koncertów tym więcej będziemy mieli fanów. Chcemy też szybko nagrać kolejną płytę. Nie mamy zamiaru patrzeć na nią marketingowo, że musi odleżeć pięć lat i zostać wydana dopiero wtedy, jak już nie będziemy mieli z nią żadnej łączności. Trzeba ją wydać wtedy, kiedy będzie to sprawiało przyjemność. Oczywiście nie będzie to ucieczka w badziewie i niedopracowanie. Chcemy być zadowoleni z naszego materiału i od razu dawać go słuchaczom. Dlatego zamierzamy nagrać jakieś single i puszczać je do Internetu. Na pewno chcemy osiągnąć sukces, ale w zgodzie z sobą. Podoba nam się życie, jakie prowadzimy, ale nie staniemy się przez to nienaturalni.
Podrywacie laski na koncertach?
Adam: Jasne.
Bardzo dobra odpowiedź.
Tomasz: Jesteśmy grzeczni. To nie my podrywamy, to one nas podrywają.
Nie mów mi, że jesteście grzeczni – macie tu napisane „niegrzeczne rockandrollowe granie”.
Adam: Granie tak, ale my jesteśmy grzeczni – do pogadania, do przytulenia. Dziewczyny to lubią, nie jakichś chamów, którzy się schlają i będą łapać za tyłek.
Wywiad z muzykami Fairy Tale Show opublikowano w czerwcowym wydaniu magazynu TopGuitar (TG 6/2015).