W świadomości muzyków funkcjonuje dosłownie kilka ikon, które możemy śmiało ustawić obok siebie, bez obawy o nadużycie lub dysonans. Gitarę elektryczną reprezentuje na tym podium Jimi Hendrix, folkową Bob Dylan, trąbkę Miles Davis, saksofon John Coltrane i wreszcie bas elektryczny – bezdyskusyjnie Jaco Pastorius.
Legenda
Można by jeszcze pokusić się o dalszy ciąg tego topu, z Charles’em Mingusem (kontrabas), Oscarem Petersonem (fortepian), czy Keithem Moonem (bębny) na czele, ale szybko by się okazało, że zamiast Mingusa mógłby być LaFaro, zamiast Petersona Bill Evans, a zamiast Moona co najmniej kilku innych wielkich z Tonym Williamsem na czele. Tylko, że w kategoriach popkultury, czyli świadomości współczesnych, Jaco Pastorius razem Hendrixem i Milesem to symbole na miarę zupy Campbella, czy czerwonego jęzora Stonesów.
Ilość historii i mitów na ich temat wciąż rośnie, tak jak liczba osób, szczycących się znajomością z nimi. „Grałem z Jaco” brzmi dzisiaj jak najlepsza rekomendacja i nobilitacja dla muzyka. W latach 80. grywał i nagrywał z mnóstwem lepszych lub gorszych artystów, do których niewątpliwie lepszej części należą również Polacy – Michał Urbaniak, Urszula Dudziak i Jacek Kochan. Liczne składy Milesa Davisa były również istną wylęgarnią dla genialnych muzyków i trampoliną, umożliwiającą ich dalsze kariery solowe, ale właśnie – byli to artyści starannie dobierani przez Milesa lub później, przez Marcusa Millera. Jaco Pastorius pod koniec swojego życia grał często z przypadkowymi muzykami, nie koniecznie wielkiego potencjału i możliwości.
Z drugiej jednak strony mamy jego absolutną kontrolę nad projektem Word of Mouth, w który, podczas nagrywania płyty, zaangażowanych było kilkudziesięciu muzyków z wszystkich zakątków Stanów Zjednoczonych. Jaco Pastorius osobiście, dniami i tygodniami przesłuchiwał ich, oceniając czy aby na pewno wpasują się w jego big-bandową koncepcję.
Wcześniej, w latach 70., były to znajomości „na najwyższym szczeblu” i wynikało z nich wiele wspaniałych nagrań, czy „gigów”, że wspomnę choćby kolaborację Pastoriusa z Patem Methenym, Joni Mitchell, AlDi Meolą, Herbie Hancockiem, Gilem Evansem, Mike’m Sternem, czy Johnem McLaughlinem.
Geniusz Jaco
Porównania z Milesem i Hendrixem nasuwają się zresztą same. Jaco Pastorius może nie zmieniał kierunków w muzyce jak Miles robił to kilka razy, ale miał na tyle innowacyjne podejście do instrumentu i gry na nim, że po nim gitara basowa nie była już tym samym instrumentem. Korzystając z istniejącego już dorobku, nie wywracał wszystkiego do góry nogami, ale odkrywał nowe możliwości basówki, eksplorował harmonię, nowe sposoby artykulacji, czy warianty brzmienia. Przecież już przed nim odprogowywano basy, ale nawet jeśli takie rzeczy się zdarzały wcześniej, (pierwsza seryjna gitara bezprogowa powstała już w 1953 roku i wyprodukował ją niemiecki Hohner), Jaco Pastorius odnalazł się w tej „bezprogowej” sytuacji tak naturalnie, tak łatwo, jakby chodziło o oddychanie.
Sam w 1978 roku przyznał w wywiadzie dla Clive’a Williamsona, dziennikarza BBC radio, że z tego co słyszał, jest pierwszą osobą która gra na fretlessie… strojąc. Oczywiście odprogował ją sam, sam też wypełnił żywicą epoksydową rowki pozostałe po progach, tak, że z daleka instrument był nie do odróżnienia od zwykłego progowca. Dzięki temu narodził się jego firmowy „mwah sound”, czyli ten, miękki, płynny i sprężysty dźwięk z fretlessa, którym oczarował cały jazzowy świat.
Rzeczy genialnych, które wyszły spod ręki Jaco było wiele i wielu już krytyków muzycznych zachwycało się jego wirtuozerską techniką, obezwładniającym stylem gry, unikalnymi kompozycjami i timingiem, czyli swingiem, który siedział w tym geniuszu mocniej niż w niejednym czarnoskórym, jazzowym perkusiście. Jeśli chodzi o muzykę, to weźmy na przykład kawałek „Portrait of Tracy”, napisany dla jego pierwszej żony. Zagrany w większości flażoletami stanowi prawdziwą erupcję harmonicznego „szóstego zmysłu” geniusza. Dzięki temu, oraz epokowej kompozycji „Continuum”, rzeczy nieznane na basowym gryfie stały się w 1976 roku dostępne dla każdego, kto kupił jego pierwszą solową płytę.
Nota bene z małżeństwa z Tracy narodziły się bliźniaki John i Mary, których imionami Pastorius nazwał jedną z pieśni („John&Mary”) na „Word of Mouth”.
Kolejnym utworem, który „wypatroszył” świadomość wielu jazzmanów i basistów, sprowadzając ich ega twardo na ziemię, był standard Charlie Parkera „Donna Lee”. Nikt wcześniej nie był w stanie zagrać na basie frazując i artykułując dźwięki tak, jakby były grane na trąbce. Wszyscy wielcy jazzmani, czy to perkusiści, czy pianiści, czy gitarzyści starali się czerpać z bebopowej „ruchliwości”, energii i melodycznego potencjału jaki daje trąbka i taka umiejętność była latami jednym z wyznaczników ich wielkości.
Jaco Pastorius nagrał to z odpowiednim napięciem, ale bez sztywności, z dużą prędkością, ale z wyważoną dynamiką, więc zabrzmiało to po raz kolejny bardzo naturalnie i wirtuozersko. Dla muzyków niesamowite było jednak co innego. Po raz pierwszy w historii jazzu ktoś z basem elektrycznym zaprezentował świeże spojrzenie na to, jak odkrywczo i atrakcyjnie zagrać znaną wszystkim melodię jazzowego klasyka, wykorzystując bebopowy drive, fenomenalną artykulację, fretlessową intonację i energię. Jaco udowodnił, że basówka jest pełnoprawnym, pięknym instrumentem solowym i po dziś dzień takim już została.
Początki
Pastorius był totalnym samorodkiem. Na pewno impuls dał mu jego ojciec, który był perkusistą, pianistą i wokalistą, grającym sporo po różnych okolicznych „tancbudach”. Talent pozwolił mu szybko nauczyć się grać na gitarze, klawiszach, perkusji i basie oraz pojąć zasady rządzące muzyką. Po lekturze jego wywiadów i książki Billa Milkowsky’ego wydaje się, że muzyka była jego drugim językiem, którym posługiwał się tak jak angielskim.
Zanim trafił do Weather Report sytuacja rodzinna (żona, dzieci) wymagała po prostu aby zarabiał pieniądze i ta proza życia zaprowadziła go na pewien czas na Miami College, gdzie uczył gry na basie. W związku z tym, że nie miał zamiłowania do bycia belfrem, nie miał też cierpliwości by nauczać przypadkowych chłopaków, którzy kompletnie nie pojmowali o czym on w ogóle mówi. Dla niego cała ta basowa teoria i praktyka była oczywista i naturalna, grając dobrze się bawił i nie myślał nad skalami, modusami, czy następstwami akordów, które imponująco szybko i trafnie wyskakiwały spod jego palców.
Oczywiście ta biegłość nie wzięła się z niczego. Podczas pierwszych występów z Las Olass Brass, czy Irą Sullivanem, jako niespełna dwudziestolatek, każdą wolną chwilę spędzał z Jazz Bassem Fendera. Podczas gdy starsi koledzy z zespołu poddawali się wszelakim przyjemnościom bycia w trasie, on ćwiczył na gitarze – grał w pokoju hotelowym, grał w autobusie podczas długich przejazdów z koncertu na koncert, grał wreszcie w domu, grał w każdej wolnej chwili! Ale, co by tu nie mówić, zawsze również znalazł czas, by dać upust sportowej energii. Od dawna uwielbiał grać w baseball i był w tym dobry.
Jego koledzy z dzieciństwa wspominają, że gdy grał, dawał z siebie wszystko i przez to poświęcenie uległ kontuzji ramienia, która była punktem zwrotnym w jego życiu. Względy rehabilitacyjne i zdrowotne spowodowały, że perkusista Jocko (tak wcześniej wołano na niego w domu) musiał przesiąść się na bas elektryczny i zostać basistą. Było to w roku 1966, a Jocko miał 15 lat. Zamiłowanie do bębnienia jednak nie minęło, o czym fani mogli przekonać się w 1976 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał hitowy album WEATHER REPORT – „Heavy Weather”, zdobywca nagrody Grammy.
Na flagowej kompozycji Pastoriusa „Teen Town” partię perkusji (oprócz oczywiście congów Manolo Badery) nagrał… on sam. Zresztą, jak mówił, ta kompozycja to powrót do lat młodości w Fort Lauderdale, do czasów kiedy beztrosko kąpał się w falach oceanu, podrywał swoje pierwsze dziewczyny i robił wiele łobuzerskich numerów wraz z kolegami. „No i na końcu dostajesz też trochę tajemnicy – mówi Jaco – bo zaczynasz dorastać. To wszystko jest w tym numerze!”
Idąc dalej tym tropem pamiętajmy, że „małolat” Jaco został producentem tego albumu i spełnił to zadanie z nawiązką, ponieważ w krótkim czasie okazało się, że tym samym zmienił historię całego nurtu fusion i zaczął nowy, ważny rozdział w jazzowej epopei! Album stał się bestsellerem.