Jaco & Weather Report
Jaco & Weather Report
Od kiedy Jaco Pastorius pojął, że ma talent, nie sposób powiedzieć o nim, że był skromny. Zwykł mawiać o sobie, niczym Bond: „Jestem Jaco Pastorius i jestem najlepszym basistą na świecie”. I nie było w tym kszty kłamstwa, czego i on i wielu innych było świadomych. Tak zresztą poznał Joe’a Zawinula. WEATHER REPORT właśnie nagrywał swój wyśmienity album „Black Market”, ale dotychczasowy basista Alphonso Johnson zaczynał pomału mieć dużo innych grań, wśród których jego własny projekt zaczynał mieć kluczowe znaczenie. Terminy zaczynały kolidować z grafikiem WR i panowie postanowili się w zgodzie rozstać.
Po koncercie WEATHER REPORT w Fort Lauderdale, rodzinnym mieście Jaco, ten ostatni poszedł do garderoby Zawinula i powiedział, że show był w porządku, ale oczekiwałby po nich więcej! Na pytanie kim jest odparł oczywiście: „I’m The Greatest’s Bass Player in the World!”, co Joe szybko skwitował, spławiając natręta: „Get the fuck outta my sight!”. „Najlepszemu basiście na świecie” udało się jednak wcisnąć Joe’mu swoją kasetę, po przesłuchaniu której musiał on zmienić zdanie o tym gołowąsie. Po jakimś czasie Zawinul zadzwonił do Pastoriusa i powiedział mu, że zaprasza go na sesję nagraniową „Black Market”.
Był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę. „Cannonball” i „Barbary Coast ” dzięki grze Pastoriusa znacznie wyróżniają się spośród reszty na płycie, co potwierdzi każdy basista. Basiści potwierdzą również coś innego: późniejsze, koncertowe wykonania pieśni tytułowej („Black Market”) już z Pastoriusem w składzie powodują, że wyśmienita skądinąd studyjna wersja z Johnsonem na basie, traci moc. Jaco nadał na koncertach temu utworowi tyle życia, drive’u i funkowej pulsacji, że możemy żałować, iż chłopaki nie weszli do studia, by jeszcze raz nagrać ten kawałek. Tymczasem pozostaje nam zapis trasy „8:30” – rewelacyjna dwupłytowa koncertówka z 1979 roku, pokazująca rozpędzony jazzowy express w jego najlepszej formie.
Wpływ Jaco na innych muzyków
Jaco przeciął muzyczne niebo niczym spalający się w atmosferze meteoryt – jego kariera była niespodziewana, bardzo intensywna i niestety niesprawiedliwie krótka. Ale dopiero najlepszy arbiter – czas, pokazał, że było to zjawisko niepowtarzalne i mające kolosalny wpływ na muzykę, która powstała po nim. Pat Metheny pisze w przedmowie do kolejnej reedycji pierwszej płyty Jaco, z 2000 roku: „Gdziekolwiek nie pójdziesz, czasem kilkanaście razy w ciągu dnia, w najbardziej unikalnych miejscach, słyszysz brzmienie Jaco”. W latach 80. i 90. prawie wszyscy kopiowali triki, licki i sposób gry Jaco, i śmiem twierdzić, że działo się to w pewnym stopniu nieświadomie i naturalnie. Po prostu każdy, kto miał okazję słyszeć jego grę, nie mógł później się od niej uwolnić, bo była czymś, z czego po prostu nie sposób było nie korzystać.
To tak jakby po wynalezieniu roweru, dalej pokonywać dalekie dystanse piechotą… Okazało się, że Jaco jako pierwszy otworzył bramę, która latami wręcz prosiła się o otwarcie, ale nikt nie wpadł na to wcześniej. Brama drastycznie i bezlitośnie otwierała elektrycznym basistom oczy i uszy na to jak dotychczas byli ograniczeni i uświadamiała, jak wiele i jak niewiele zarazem dzieliło ich od nowej epoki basu elektrycznego. Drażni to bardzo innego giganta basówki, który zresztą miał okazję grać z Jaco, Jeffa Berlina. W wywiadzie dla polskiego portalu Fusion.pl powiedział: „jeśli chodzi o basistów to przez ostatnie 20 lat nie usłyszałem takiego, który robi coś innego, który nie brzmiałby inaczej niż Jaco Pastrorius. Jaco zmarł już prawie 20 lat temu, a większość basistów tkwi w poranku dnia następnego po jego śmierci!
Oni wciąż są w szoku, ponieważ gdy słyszę te płyty, które cieszą basistów to słyszę basistów, którzy schodzą z własnej drogi by brzmieć dokładnie jak Jaco. Gdyby to była moja kariera to wolałbym raczej zaprzestać wykonywania muzyki niż przyjąć status muzyka, który umyślnie naśladuje innego muzyka, basistę. Basiści się tego nie wstydzą, wcale!”
Przy okazji ostrego języka Jeffa pozwólmy mu jeszcze na zasadzie dygresji zabrać głos w sprawie pewnego gatunku muzycznego: „sądzę, że muzyka fusion grana obecnie jest okropna – totalny brak wyobraźni i oryginalności. Ci, którzy to grają, w większości przypadków kopiują tylko muzykę WEATHER REPORT i Jaco Pastoriusa. Nie lubię tego rodzaju muzyki, tak, więc tej muzyki staram się unikać”.
No cóż, ja bym tak nie dramatyzował, bo znam co najmniej kilkunastu basistów, którzy prezentują własny styl i z powodzeniem wyzwolili się z wpływu Jaco, ale też mam wrażenie, że dzisiaj żyjemy w epoce post-pastoriusowniej, co oznacza, że jego charyzma i dorobek są podobne Hendrixowi i nie sposób do końca się od tego uwolnić.
WEATHER REPORT to chyba jedyny zespół, w którym kolejne etapy twórczości wyznaczane są przez zmieniających się basistów. Wszyscy oni byli muzykami z najwyższej jazzowej półki, ale każdy, kto zna ich dorobek musi przyznać, że dopiero Jaco Pastorius wywindował grupę na szczyty popularności i nadał jej niewiarygodny rozmach. Stał się trzecim, obok Joe’a Zawinula i Wayne Shortera filarem składu, odpowiedzialnym za brzmienie i repertuar.
Pierwszy basista Weather Report – Miroslav Vitous, kładł podwaliny pod styl kapeli, który w prostej linii wywodził się od elektrycznego składu Milesa Davisa z płyt „In a Silent Way” i „Bitches Brew”. Drugim był Alphonso Johnson, który po dziś dzień jest ulubionym basistą ludzi kochających styl fusion. Jego technika była już bliższa Pastoriusowi ze względu na funkowe, szesnastkowe frazowanie. Był on zresztą rozchwytywany przez innych leaderów, jako jeden z najsprawniejszych elektrycznych basistów tamtych czasów.
Muzycznie Jaco był więc jego naturalnym następcą, rozwijając i nieograniczenie eksplorując swój styl, technikę i brzmienie, które idealnie wpasowało się w charakter Weather Report. Dzisiaj, gdy chcemy określić twórczość Weather Report w latach 1976 – 1980 mówimy po prostu „Jaco Years”…
Solowy Jaco
Solowy Jaco
Był też wybornym kompozytorem i lubił robić wszelkie orkiestracje, czyli wielkie aranże na sekcje trąbek, czy perkusjonaliów, czego dowodem była jego nowa swingująca orkiestra World of Mouth i późniejszy, niewydany legalnie projekt „Holliday for Pans”, który zaaranżował, ale, przez problemy z wydawcą, nie nagrał ani jednej nuty na basie.
W 1982 roku Jaco Pastorius, po skompletowaniu sporego składu, który momentami liczył nawet ponad 20 osób, ruszył na koncerty. Jego wcześniejsze problemy rodzinne, pogłębiające się symptomy depresji maniakalnej i schizofrenii oraz coraz większe uzależnienie od alkoholu i kokainy (heroiny bał się jak diabeł święconej wody) powodowały coraz dziwniejsze zachowania na scenie i poza nią. Doszło do tego, że na minutę przed występem muzycy drżeli ze strachu, bo Pastorius znikał na długie godziny i nikt nie wiedział gdzie go szukać. Pojawiał się znienacka, jak trzeba już było wejść na scenę, by nie spowodować agresji widowni i zaczynał swój show.
Niestety na „półce” tez nie można było być go pewnym, szczególnie, gdy cały malował się markerami na czarno, znikał za kulisami w połowie występu i rozbierał się do samych spodni, kontynuując swoje quasi-szamańskie występy. To ściąganie koszulki, podczas gdy reszta muzyków zawsze była stosownie ubrana, można wytłumaczyć jego tęsknotą za beztroskim dzieciństwem, które przecież spędzał na skąpanych w słońcu plażach Florydy. „Barwy wojenne” z kolei to pokłosie jego zainteresowania indianami – Jaco twierdził czasem półżartem, że wychował się wśród florydzkich Seminoli (plemię zamieszkujące Florydę do 1842 roku, które po krwawej wojnie spacyfikowano i zamknięto w rezerwatach).
Ekscentryczny Jaco
Podczas tournée orkiestry World of Mouth w Japonii Jaco robił sobie takie „publicity”, że trafiał na pierwsze strony gazet. Pewnego dnia wszystkie dzienniki pisały na okładkach, jak to Jaco wyrzucił swojego Fendera do Zatoki Hiroszimskiej. Innym razem, ku przerażeniu obsługi i radości gapiów wjechał swoim motocyklem do hotelowego holu (skąd my to znamy – generał Wieniawa-Długoszowski, wzorem napoleońskiego marszałka Lasalle’a również paradował konno po restauracji Adrii!). To był czas, w którym kłopoty z równowagą psychiczną Jaco były najbardziej widoczne – wspominają o tym uczestnicy kolejnego, tym razem włoskiego tournée World of Mouth. Częste opuszczanie sceny podczas występów (!), publiczna bójka z członkiem własnego bandu i żenujące, prowokacyjne zachowanie wobec zawiedzionej publiczności to smutny obraz jego osobowości tamtych czasów. Coraz większa ekscentryczność lidera, skutkowała czasem realnymi obrażeniami jego ciała.
Podczas pewnej wieczornej imprezy w hotelu w Rimini wszedł on na balkonową balustradę i… spadł z ponad 7 metrów na ziemię! Reszta zespołu myślała na początku, że to jeden z jego żartów (inny „żart” polegał na tym, że w trakcie podróży siadał niepozornie na ostatnim siedzeniu autobusu, nagle otwierał tylne drzwi – pozostali czuli wówczas charakterystyczną nagłą zmianę ciśnienia w środku – i krzyczał krótko i rozpaczliwie, chowając się za oparciami…), ale po chwili już szybko wzywali karetkę, bo „najlepszy basista na świecie” leżał pod balkonem i jęczał z bólu… Kilka koncertów zostało odwołanych, ale już tydzień później Jaco, któremu na szczęście nic poważnego się nie stało, był w odpowiedniej formie, by zagrać z Mike’m Sternem pełnowymiarowy jam w nowojorskim klubie 55 Grands (nazywanym nie bez przyczyny „55 grams”).
Zresztą z tych legendarnych już, nowojorskich jam sessions powstało do tej pory siedem płyt „Live in New York”, zawierających przeróżny repertuar z pierwszej połowy lat 80. i cały przegląd artystów „orbitujących” wokół Jaco. Ze względu na słabą niekiedy jakość nagrań nie jest to materiał dla audiofili, ale raczej dokument, obrazujący muzyczny klimat jazzowych klubów tamtych lat.
Oczywiście równie często jak klapy zdarzały się momenty, kiedy wszyscy, łącznie z Pastoriusem byli w najwyższej formie i odbierali owacje na stojąco. Niestety nic już nie mogło odwrócić przeznaczenia, które nieuchronnie pchało geniusza ku katastrofie. Rozwód z drugą żona Ingrid, nie przedłużenie kontraktu przez Warner Bros. (wg. ich marketingowego myślenia Jaco wówczas był „deficytowy” i „nieobliczalny”) i niekończący się alkoholowy i kokainowy ciąg – oto zabójcze połączenie dla potrzebującego pomocy psychologa Jaco. Budowało to jego obraz, jaki można było zobaczyć podczas sławetnego festiwalu Playboy Jazz 1984.
Wszystko na co było go stać podczas występu, to rozkręcenie zestawu „na maxa” i wydobycie potężnego, przesterowanego rzężenia. Muzycy Word of Mouth jeden po drugim schodzili ze sceny (w trakcie trwania występu!), aż na scenie pozostał sam Jaco, po którego zdecydował się wyjść prowadzący imprezę Bill Cosby i delikatnie obejmując, zaprowadził go za scenę…
Tym co trzymało Jaco w jako takiej formie psychicznej były jego dzieci – Julius, Felix, John i Mary. Prawdopodobnie – i nie jest to tania melodramatyczna dygresja – żył tylko dla nich i to one były dla niego siłą i inspiracją. Miał dla nich wiele miłości, a one nieświadomie dawały mu powód, by żyć i działać. W wywiadzie dla Guitar Playera powiedział: ”Ludzie zawsze pytają mnie jaki jest mój ulubiony album, jaki jest Twój ulubiony kawałek, lub jaki jest Twój ulubiony muzyk. Jedyna odpowiedź jaką mam brzmi: Mam czwórkę cudownych dzieci i żadne z nich nie jest moim ulubionym!” Pomimo dwóch rozwodów rodzina zawsze była dla niego czymś najistotniejszym, czego dowodem jest to, że zarówno Tracy jak i Ingrid z a w s z e pozytywnie się o nim wyrażały i wyrażają do dziś.
Nadzieją dla Jaco była również okładka i wywiad w magazynie Guitar Player (1984), które miały przekonać ludzi, że król nie jest nagi, że on ciągle jest najlepszym basistą na świecie! Jeśli nawet tak było, to nie wszyscy dali się namówić na ponowny kredyt zaufania. Jedną z ostatnich osób, z którymi nagrywał i koncertował na szeroką skalę był młody perkusista Brian Melvin, a jego „Night’s Food” z 1985 roku pokazuje Pastoriusa w doskonałej formie. Intro do „Continuum” i w ogóle ta wersja tego klasyka to moim zdaniem najlepsza rzecz jaką nagrał od czasu Word of Mouth. Pierwszy utwór („Ain’t Nothing But a Party”) to prawdziwy killer, świadczący, że styl i technika Jaco nie uległa regresowi, czy jakiejś zapaści, wręcz przeciwnie – wykrystalizowała się do granic możliwości i do poziomu cały czas nieosiągalnego dla innych. To fenomenalne, zwłaszcza, że, jak sam przyznał, Jaco ćwiczył jedynie w latach 1971 – 1972 po około 4 godzin i to nie codziennie. Później nie trenował już w ogóle. Naprawdę ciężko w to uwierzyć, słuchając nagrań z Melvinem.
https://www.youtube.com/watch?v=qDGzt2WSOXg