Zdrowie Jaco
Niestety problemy psychiczne nie ustępowały i skończyło się to pierwszym pobytem Jaco w nowojorskiej klinice Bellevue i zaaplikowaniu mu Lithobidu, który powodował skutki uboczne w postaci trzęsących się dłoni i rozluźnieniu, nie zawsze wskazanym na scenie. Objawy depresji maniakalnej nasilały się wraz z narastaniem kłopotów w życiu prywatnym, których głównym była niemożność spotykania się z własnymi dziećmi, ponieważ wizyta w rodzinnym Fort Lauderdale wiązałaby się z aresztowaniem Jaco za nie płacenie alimentów.
Trudno to sobie wyobrazić, ale w ostatnich latach życia Jaco tułał się po mieszkaniach znajomych, lub spał na ulicach i w parkach, gdzie zaginął m.in. jego ulubiony Bass of Doom (odprogowany Fender JazzBass ’62). Najczęściej można było spotkać go na asfaltowym boisku do koszykówki przy Trzeciej Alei w Greenwich Village, gdzie grał i bratał się z bezdomnymi weteranami wojny wietnamskiej. Byli to ludzie spoza nawiasu, zwabieni, nazwijmy to oględnie, jego wylewnością i otwartością towarzyską.
Mimo tego Pastorius zdołał jeszcze powołać do życia trio PDB (Pastorius-Dennard-Bullock), które, jak wspominają muzycy, dało kilka naprawdę fenomenalnych występów w nowojorskich klubach. Pojechał również razem z 19-letnim wówczas Birellim Lagrenem w trasę do europy, która przebiegła bez większych zakłóceń. W międzyczasie nagrał film instruktażowy „Modern Electric Bass”, w którym obok niego występuje Jerry Jermmot – obok Jamesa Jamersona, najlepszy sesyjny basista swoich czasów. Ta szkółka to najlepsza droga dla nas, by poznać jego technikę, patenty i całą filozofię gry, o której szczegółowo opowiada.
Jedną z ostatnich szans dla Pastoriusa był nowy kontrakt płytowy, który pomógł mu załatwić Bill Milkowsky – późniejszy autor jedynej biografii Jaco. Miała być to płyta „Only for Lovers” i zawierać wyłącznie ballady w rodzaju „The Days of Wine and Roses” Mancini’ego, „All the Things You Are” Jerome Kerna, czy „Naima” Coltrane’a. Niestety ostatecznie Jaco w nagłym przypływie niezrozumiałej i absurdalnej chęci szkodzenia sobie zażądał 150 000 $ zaliczki (!!!) i, mówiąc potocznie „sprawa się rypła”. Była to ostatnia wielka okazja na prawdziwy „come back” „najlepszego basisty na świecie”, którego Jaco już chyba po prostu nie chciał…
Po kolejnym, dwumiesięcznym pobycie w klinice psychiatrycznej (1986), w której Pastorius zachowywał się jak McMurphy z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, totalnie odmieniając smętne życie oddziału (wygłupy, mini-koncerty), postanowił wrócić na stałe na Florydę. Miało to uwolnić go od alkoholu i narkotyków, zbliżyć do rodziny (Ingrid z dziećmi) i pozwolić na wielki come back wielkiego basisty. Niestety ta idylla nie mogła się spełnić i mimo pewnych symptomów poprawy zdrowia (depresja maniakalna na to do siebie, że są wzloty i upadki, okresy szczęśliwe i dramatyczne) jego trudna osobowość miała się już nigdy nie zmienić.
Upadek Jaco
Cały ten tragiczny incydent obrósł już wieloma mitami i warto krótko opowiedzieć tę historię, która kilkoma zbiegami okoliczności zakończyła się śmiercią największej postaci basu elektrycznego lat 70. i 80. Paradoksalnie jest ona równie banalna, co tragiczna, równie szokująca, co do przewidzenia. Jego znajomy basista Alex Blake sugeruje, że było to wręcz „życzenie śmierci”, spowodowane kolejnym „dołkiem” psychicznym i oczywiście ponownie alkoholem.
Wbrew mitom i obiegowej historii funkcjonującej w światku muzycznym, wypadek z 12 września 1987 roku nie zdarzył się podczas, lub po koncercie Carlosa Santany. Owego feralnego dnia Jaco faktycznie dostał się na koncert meksykańskiej gwiazdy gitary i nawet, swoim zwyczajem wszedł na scenę, zakłócając występ, ale jak zwykle łagodnie wyperswadowano mu dalsze na niej przebywanie. Nomen omen basistą Santany był wówczas Alphonso Johnson – człowiek, którego Jaco zastąpił w Weather Report. Koncert odbywał się wieczorem i oprócz awantury z ostatnią swoją dziewczyną Teresą, nie wydarzyło się nic złego.
Dopiero po 2:00 w nocy znajomi Jaco, grający akurat w Midnight Bottle Club w Fort Lauderdale, zauważyli go nieopodal, leżącego na ulicy w kałuży krwi. Jak się później okazało został on pobity przez właściciela klubu, Luc’a Havana – posiadacza czarnego pasa karate. Oficjalnie przebieg wypadków wyglądał następująco: Jaco, raz już wyproszony z tego klubu, w którym zachowywał się prowokująco (straszył przebywających, kradł nie swoje piwo z baru itp.) zaczął ponownie dobijać się do drzwi i starał się nogą rozbić szklaną szybę od frontu klubu. Wówczas Luc chwycił go „za fraki” i jak prawdziwy wykidajło wyrzucił na ulicę. Ponieważ Jaco był „pod wpływem”, skończyło się to uderzeniem głową o krawężnik i w rezultacie nieodwracalną śpiączką. Tyle wersja Luca i sądu.
Nieoficjalnie wiadomo, że Pastorius posiadał tak poważne i liczne obrażenia głowy, że żaden pojedynczy upadek nie spowodował by tego, co poważnie obciąża Havana i podważa jego linię obrony. W całej tej tragedii jest i chyba pozostanie wiele niewiadomych, bo brak jest świadków tego incydentu, oprócz oczywiście samego sprawcy. Jaco trafił do szpitala i po 9 dniach, 21 września o 4:20 rano nie odzyskawszy przytomności, zmarł w obecności rodziny i najbliższych przyjaciół. Miał 35 lat.
W stosunku do Luc’a zmieniono kwalifikację czynu na nieumyślne morderstwo, ale i tak wywinął się większej karze, odsiadując… niewiele ponad 4 miesiące. Został wypuszczony za dobre zachowanie!
Krótkiego życia Francisa Pastoriusa starczyło by na kilka opasłych tomów wspominek, analiz i relacji ludzi, którzy mieli szansę obcować z tym geniuszem, lub choćby dobrze poznali jego twórczość. Jest to postać na tyle barwna i wyjątkowa, że gdyby za pisanie o nim zabrał się księgowy, lub dzielnicowy (z całym szacunkiem dla tych profesji) powinna wyjść z tego wielce interesująca lektura.
Dzisiaj pozostaje nam jedynie cieszyć się muzyką, która po nim pozostała i dużo ćwiczyć, by jego geniusz nigdy nie przestał nas inspirować.
Oto, co powiedział mi wyborny perkusista jazzowy Jacek Kochan, który, jako jeden z niewielu Polaków miał okazję poznać Jaco, a na pewno jako jedyny brał u niego lekcje:
„Tak, poznałem Jaco w Nowym Jorku i miałem przyjemność brać z nim lekcje w Drummers Collective (perkusyjny wydział nowojorskiej szkoły muzyków The Collective – przyp. MW), ale regularnie z nim nie grywałem. Był to bardzo bezpośredni i fajny człowiek, bardzo wyluzowany – nawet gdy się spóźniłem 45min z powodu awarii metra, nie miał z tym żadnego problemu. Oprócz wskazówek, jak podchodzić do relacji bas – perkusja, bardzo ważna była dla mnie ogólna z nim rozmowa o muzyce, komponowaniu, nagraniach i realizacji. Ciekawe było na przykład to, że gdy mu puściłem jeden z moich utworów o dość mrocznej harmonii, on to skomentował: „that’s pretty!”, a nie „dark”, czy „sad”, jak sądziłem, ale po prostu „pretty”. Mam, gdzieś jeszcze jego notatkę, na której napisał mi jakieś ćwiczenie. Trzymam to jako pamiątkę po Mistrzu.”
Sprawdź też: Podstawowy sprzęt Jaco Pastoriusa