Michael Anthony – Van Halen
Na szczęście dla dalszej historii rocka, Mark Stone został zwolniony z funkcji basisty i na wspólne jamowanie w jakimś pasadeńskim garażu Eddie zaprosił Michaela. Garaż, jak wspomina Mike, był bardzo mały i duszny, ale z chłopakami grało się cudownie, a po kilku tygodniach Eddie zadał sakramentalne pytanie „Would you like to join the band?”, po którym wypadało tylko głośno krzyknąć „Oh yeah!”. Było to w lecie 1974 roku, rok wcześniej do zespołu dołączył David Lee Roth, za którego namową MAMMOTH został przemianowany na VAN HALEN.
Nowy basista od razu zapytał, czy mógłby śpiewać chórki w zespole i wtedy pozostali członkowie odkryli jego nieprzeciętne umiejętności w tym względzie. Jego styl gry na basie, połączony z wokalizami, stał się tym samym jednym z podstawowych elementów brzmienia grupy. Eddie niegdyś podkreślał w wywiadach, że basowa podstawa, którą daje mu Anthony otwiera dla niego nieograniczone pole do solówek: „Anthony jest cholernie dobrym basmanem. Kiedy mój brat Al i Mike grają, otwiera się dla mnie świat. Mogę wówczas zrobić co tylko chcę. Oni są we właściwym miejscu, wspierając i jednocześnie napędzając mnie”.
„Anthony jest cholernie dobrym basmanem. Kiedy mój brat Al i Mike grają, otwiera się dla mnie świat. Mogę wówczas zrobić co tylko chcę. Oni są we właściwym miejscu, wspierając i jednocześnie napędzając mnie” – Eddie Van Halen
Chłopaki od razu wygrali casting na zespół grający covery w knajpie o nazwie Gazzari Teen Dance Club w Hollywood i przez kolejne dwa lata dawali trzy razy w tygodniu trzygodzinne koncerty w podziale na sety, szlifując swoją technikę i kondycję oraz zyskując sceniczne obycie. Zaowocuje to później scenicznym luzem i niczym nieskrępowaną radością, którą zawsze emanowali na koncertach. Po tym, jak któregoś razu zespół zdecydował się dołączyć do repertuaru swoje własne utwory, został zaproszony na występy w większym i bardziej prestiżowym klubie Starwood (również w Hollywood). Tam też pod koniec 1976 roku usłyszał ich po raz pierwszy Gene Simmons z zespołu KISS, co wbrew obiegowej opinii nie było momentem przełomowym wczesnych lat zespołu, nazywanych po angielsku „pre-1978 era”.
Panowie spodobali się basiście KISS (pamiętajmy, że Eddie miał już wówczas w repertuarze przełomową solówkę „Eruption”, która była o wiele bardziej szalona i rozbudowana niż wersja płytowa!) do tego stopnia, że po kilku dniach nagrywali już pod jego okiem materiał w Village Recorder Studios w Los Angeles. Niestety nic z tą demówką nie zdziałali, ponieważ management Simmonsa nie dostrzegł w tym materiale potencjału (sic!) i dopiero w maju 1977 roku, powtórnie „odkryci” przez Mo Ostina i Teda Templemana lądują w studiach Warner Bros. W roku 1978 wydają pierwszy album pod skrzydłami tejże wytwórni i, jak to mówią, reszta jest historią (rocka).
Sława
W latach 80. udziałem Michaela, jako współautora i wykonawcy utworów VAN HALEN stały się oszałamiające sukcesy grupy, której praktycznie każdy album co roku osiągał którąś tam wielokrotność platyny (wówczas w Stanach złoto dawano za 500 tysięcy sprzedanych sztuk, a platynę za milion). Szły za tym bardzo poważne pieniądze i wszystkie konsekwencje sławy gwiazdy rocka. Wówczas właśnie, bujając w chmurach sławy, zdecydował się wygrawerować sobie na zębie logo VH (a więc Mick Hacklall nie był pierwszym ze swoim dentystycznym ekscentryzmem)! Anthony do dzisiaj wspomina koncert z 1983 roku (US Festival w Południowej Kalifornii), gdy przyszło mu grać dla ponad 300 tysięcy ludzi – podobno gdy wyszedł na scenę, miał klasyczny efekt „drop jaw”, czyli opad szczęki.
Jak dżentelmen pominął fakt, że za ten występ (90 minut) kapela zainkasowała półtora miliona dolarów, za co trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa. Potężna siła zespołu, płynąca głównie z genialnego, świeżego, odkrywczego podejścia do rocka, wielkiej witalności kapeli na koncertach i prekursorskiej wirtuozerii gitarowej Eddiego uległa nieoczekiwanemu wzmocnieniu w roku 1985. Do tej pory zespół był doceniany przez raczej obeznanych z gitarowym rzemiosłem fanów, ale roszada na stanowisku wokalisty (Sammy Hagar na miejsce Davida) i zmiana managementu spowodowała lekką modyfikację kursu kapeli w kierunku bardziej komercyjnym i znaczne poszerzenie widowni o słuchaczy nie do końca zorientowanych na popisy Eddiego. Oszałamiający sukces płyty „5150” i kolejnych dokładały do kont muzyków kolejne zera i siłą rzeczy zrodziły komentarze krytyków, że teraz zespół, nazywany przez nich „Van Hagar” brzmi zbyt „miękko” i „puszyście”.
Oczywiście, że do pewnego stopnia tak było, ale sukces oprócz komercyjnego był również artystyczny – wystarczy przypomnieć sobie wspaniałe utwory „Best of Both Worlds” czy „Mine all Mine”, których współautorem oczywiście był Michael Anthony! Zresztą syntezatorowe partie w „Jump” jakoś nikomu nie przeszkadzały. Po latach jednak płyta „OU812” wychodzi bokiem nawet Michaelowi, który mówił „Naprawdę byłem wkurzony kierunkiem, w którym poszła ta płyta”. Gdy jej teraz słucha, przy każdym kawałku zadaje sobie pytanie „Kiedy w końcu wejdzie bas?!” Jak się nad tym zastanowić, to faktycznie zbyt dużo tam miękkiego pop-rocka, ale taki był widocznie klimat w zespole, czującym być może przesyt stricte gitarowym graniem dla ograniczonego grona odbiorców.
Michael Anthony – sprzęt i brzmienie
W roku 1983 Anthony jako koneser whiskey (nie whisky!) za namową znajomych zbudował pierwszą wersję gitary z Bo Didley’owym, kwadratowym korpusem, nawiązującym do kształtu butelki tego trunku. Był to typowy składak z wielu części różnych gitar (m.in. osprzęt Kramera). W jej konstrukcji pomogli mu Kevin „King” Dugan (wieloletni szef obsługi technicznej VAN HALEN) oraz Dave Jellison – kolega i basista m.in. grupy RATT. Swoją filmową premierę miała na planie teledysku do utworu „Panama” z roku 1984, podczas którego Michael szybuje, a w zasadzie płynie z nią ponad sceną.
Mike postarał się później o jej bardziej elegancką wersję, którą pomogli mu skonstruować spece z GMW Guitars w Kalifornii ze znanym designerem Jimem O’Connorem na czele. To pierwsze wiosło od razu stało się słynne na cały świat i koniec końców trafiło na wystawę w którejś z restauracji sieci Hard Rock Cafe. Dwadzieścia lat później Michael doczekał się pierwszej profesjonalnej i co najważniejsze seryjnej repliki tego kultowego wiosła – Yamaha 2004 Custom Jack Daniels Bass. Oczywiście ponownie uczestniczył on w całym procesie jej tworzenia, wraz z lutnikiem Johnem Gaudesim i grafikiem Mikiem Fiore.
Jego przywiązanie do kwadratowej w przekroju butelki whisky jest również nieco na pokaz i dla dobrego show (pamiętajmy, że w kantynach Cabo Wabo Mike pije głównie tequilę!), ale mówi jednocześnie ze śmiechem w jednym z wywiadów: „Pewnego razu Craig, mój techniczny od basówek zapomniał przynieść mi moją butelkę Jacka Danielsa na koncert. Od razu stracił pracę!”. Zresztą Jack Daniels stał się oficjalnym alkoholem wszystkich członków grupy. Ponieważ w połowie lat 70. Eddie grał „cholernie głośno” (to słowa Michaela), każdy basista, z którym współpracował musiał zmierzyć się z problemem zaistnienia na scenie.
Zarówno Mark Stone, jak i jego następca musieli wznosić się na wyżyny swojej mobilizacji i inwencji by po pierwsze odpowiednio mocno uderzać struny, a po drugie tak kompletować swój basowy backline, by nie przykrywał go wszechobecny, przesterowany „brown sound” Eddiego. Podczas pierwszych lat działalności zespołu (1973–1978) Michael posiadał między innymi kilka modeli headów Acoustic 150 z kilkoma paczkami na 15-calowych głośnikach, ale prawdopodobnie dopiero w 1977 roku Michael zdołał kupić sobie pierwszy zestaw 300-watowych Ampegów SVT wraz z kolumnami i jak twierdzi: „w końcu zacząłem być wystarczająco głośny!”. Pamiętajmy, że w 1977 roku VAN HALEN to był już hard rockowy walec, fenomenalnie wypadający na koncertach, o czym świadczy kilka bootlegów z tych lat. Obecnie Mike od kilku już lat gra na głowach i „lodówkach” Peavey’a, z którymi zapoznał go Joe Satriani.
Przez te wszystkie lata styl gry Michaela pozostawał w zasadzie bez zmian, a brzmienie podobne, choć z czasem ten konkretny, sprężysty i metaliczny sound nieco złagodził się na rzecz bardziej dudniącego i ciepłego.
Przez te wszystkie lata styl gry Michaela pozostawał w zasadzie bez zmian, a brzmienie podobne, choć z czasem ten konkretny, sprężysty i metaliczny sound nieco złagodził się na rzecz bardziej dudniącego i ciepłego.
Jeśli analizujemy jego brzmienie pamiętajmy, że na każdym albumie są kawałki grane przez niego kostką i palcami, które to techniki stosuje zamiennie, ale jeśli chodzi o całokształt i kierunek tej ewolucji, to niewątpliwie duża tu zasługa realizatorów i producentów VAN HALEN – Teda Templemana, Micka Jonesa, Andy’ego Johnsa (z którym ponownie Michael współpracuje obecnie), czy Donna Landee.
W zasadzie po raz pierwszy Mike zadowolony z brzmienia basu był na płycie „F.U.C.K.”, gdzie Andy Johns uzyskał słynny sound „fat bottom” radzący sobie bez problemu z potęga brzmienia Eddiego i Alexa. Technika studyjna szła do przodu i reamping czy postprodukcja coraz bardziej zyskiwały na znaczeniu, co z kolei pozwalało na więcej zabawy z brzmieniem po nagraniach.