Solówki
Już przed wydaniem pierwszej płyty Michael wykonywał podczas koncertów swoją bardzo charakterystyczną partię solową, którą później Sammy Hagar zapowiadał ze sceny jako „najgłośniejsze, najdziksze, najbardziej niespotykane, najbardziej szalone, najbardziej rockandrollowe solo, jakie kiedykolwiek słyszeliście w swoim życiu!”. Ten niesamowity one-man-show latami ewoluował, od totalnie odjechanych para-teatralnych przedstawień, po oszałamiające performance’y w oparach Jacka Danielsa, oparte na ekstatycznych kaskadach atonalnych dźwięków, imitujących niczym w przedstawieniach Rogera Watersa, wojenne bombardowania czy silniki nieodgadnionych maszyn na ekstremalnych obrotach.
Wszystko to przeplatane frazami z serialu Bonanza (!) czy toccat i fug J.S. Bacha, umiejętnie podrasowanych basowymi syntezatorami, delay’ami, flangerami i mistrzowsko stosowanymi sprzężeniami oraz ręcznie (potencjometrem Volume) stosowanym efektem fader. Podpatrywał również Eddiego, stosując delay połączony z techniką hammer-on oraz volume swell (ergo: fading), które to modulacje wirtuoz gitary zastosował w utworze „Cathedral” z płyty „Diver Down”.
Michael wykonywał podczas koncertów swoją bardzo charakterystyczną partię solową, którą później Sammy Hagar zapowiadał ze sceny jako najgłośniejsze, najdziksze, najbardziej niespotykane, najbardziej szalone, najbardziej rockandrollowe solo, jakie kiedykolwiek słyszeliście w swoim życiu!
W latach 80. często kończyło się to spektakularnym zniszczeniem instrumentu na scenie. To niby pijackie zachowanie było jednak przemyślane, a ekstatyczne popisy Michaela – tyleż aktorskie co muzyczne – zawsze opowiadały jakieś niestworzone „story” i stopniowały napięcie do absolutnej kulminacji. Chyba nikt inny nie opracował tak ekspresyjnych i działających na emocje solówek, idealnie wkomponowanych w przebieg całego koncertu! W roku 1983, podczas jakiegoś festiwalu w Stanach, solo takie przerodziło się niezamierzenie w prawdziwy teatr.
Ponieważ Michael nie używał jeszcze wówczas systemów bezprzewodowych, w pewnym momencie kabel został wyrwany z gitary i nastała… zupełna cisza. Kiedy Alex starał się wypełnić ją jakimś groovem, techniczny Michaela, Kevin Dugan już biegł do niego z druga gitarą. Mike mocno wkurzony całą tą sytuacją, na oczach ludzi odepchnął Bogu ducha winnego Kevina, a ten nie pozostając mu dłużny pokazał mu środkowy palec i rzucił nową gitarę na scenę. Skończyło się to zwolnieniem Kevina z koncertowych obowiązków, ale technicznym naszego bohatera pozostał nadal.
Sammy Hagar i imprezki
W roku 1984 zaczęło się źle dziać w obozie Van Halena. Bracia jak zawsze trzymali się razem, ale David Lee Roth zaczął jeździć własnym autobusem i z przesadą celebrować swoją pozycję gwiazdy. Minęły czasy, gdy wraz ze swoim globtrotterskim projektem JUNGLE STUDS konsumował sławę, jeżdżąc po świecie (Nepal, Tahiti itd..), aktywnie uprawiając wspinaczkę, trekking i inne formy ekstremalnego wypoczynku. Michael, nigdy nie napinający się na gwiazdowanie, nie umiał tego zaakceptować. Na scenie wyglądało to jak zwykle – wspaniałe wykonanie wspaniałych utworów, pełen spontan, wulkan energii i wielka radość z gry, na którą publiczność reaguje tylko w jeden sposób: uwielbieniem.
Poza sceną natomiast w zespole były ciche dni, tygodnie i miesiące, które bardzo Michaela frustrowały, ponieważ co by nie mówić o pozostałych członkach zespołu, to on był najbardziej otwartym, towarzyskim, lojalnym i prostolinijnym gościem, jaki kiedykolwiek w nim grał. Wiemy to z relacji różnych osób z otoczenia zespołu (technika, management) oraz oczywiście z ust Sammy’ego, dla którego Mike stał się przyjacielem na cale życie. Tych dobrych relacji nie zerwało nawet odejście Hagara z VAN HALEN (1996) i jego wyżalanie się na ten stan rzeczy w mediach. Poza tym Anthony przyznaje otwarcie, że gdyby nie grał na basie, to drugą rzeczą, którą naprawdę kocha jest praca z dziećmi (pamiętajmy o jego zainteresowaniach psychologią). Czy taki facet może być złym człowiekiem?
Pomimo tego, że każdy z czterech członków zespołu mógłby z powodzeniem być solową gwiazdą, trzymali się długo razem, głównie za sprawą basisty, który umiejętnie starał się mediować w sporach i scalać wszelkie pęknięcia na monolicie, jaki stanowili dla fanów. David Lee Roth w końcu odszedł by robić solową karierę. Jednocześnie zwolniony został management VAN HALEN, a sprawami organizacyjnymi i PR-em bardzo mocno i bezskutecznie chciał zająć się stary znajomy – basista KISS, Gene Simmons. Koniec końców Sammy, który mając już kilka solowych płyt na koncie przyszedł na miejsce Davida w roku 1985, przyprowadził swojego managera, który wkrótce zajął się zespołem.
Lata mijały, a Michael przy całym tym alkoholowo-hulaszczym trybie życia zachowywał jednak zdrowy rozsądek i nie potrzebował zrywać z nałogiem, jak musiał to uczynić Eddie. Ten ostatni w 1994 roku przeszedł metamorfozę (m.in. zaczął golić głowę na „jeża”!) i szczerze twierdził: „Myślę, że Bóg dał mi wielką butelkę alkoholu i ja opróżniłem ją naprawdę szybko.
Bóg daje wszystkim taką butelkę, kiedy się rodzą. Ta butelka musi im starczyć na całe życie, a ja wypiłem chyba za szybko. Teraz więc nie mogę już pić”. Przyznał również, że poprzednie płyty nagrywał wlawszy w siebie z reguły minimum dziesięć piw, a płytę „Fair Warning” również przy pomocy kokainy. „Balance” była więc pierwszą od wielu lat nagraną na trzeźwo i być może stąd jej bardziej gitarowy, riffowy charakter. W tym samym czasie Anthony ma się jak zwykle świetnie i decyduje się na nową serię gitar Jacka Danielsa, wlewając w siebie bez problemu hektolitry tego rockandrollowego płynu… Tak się składa, że inny Daniels (Ray – nowy manager Van Halen przyjęty przez Eddiego) przyczynił się do stałego spadku pozycji Michaela w zespole. Począwszy od 1993 roku, kiedy renegocjacje kontraktu pozbawiły basisty sporych kwot pieniędzy, Ray Daniels delikatnie umniejszał jego rolę, co wiązało się z wpływem na kompozycje i przeróżne zespołowe przywileje. Pewnie z tego względu w latach 1993–1996 Mike brał udział w projekcie o nazwie „Los Tres Gusanos” („Trzy robaczki”).
To mały, ale głośny zespół, w skład którego wchodzili jeszcze Sammy Hagar jako wokalista i gitarzysta oraz David Lauser, wieloletni bębniarz Sammy’ego (z jego solowych albumów) na perkusji. LOS TRES GUSANOS często występowali w klubach Cabo Wabo. Warto tutaj wspomnieć, że ta mini sieć barów nocnych to oczko w głowie Sammy’ego Hagara. Pierwszy klub otworzył on w Cabo San Lucas w Meksyku jako miejsce, gdzie członkowie Van Halen mogliby wypoczywać, bawić się, grać i przede wszystkim czuć się jak u siebie w domu. Potem powstały jeszcze dwie lokalizacje tych knajp (w Stateline w Nevadzie i Las Vegas) i siłą rzeczy Sammy Hagar wraz ze swoim przyjacielem Mikiem, byli tam bardzo częstymi gośćmi, zarówno przy barze, jak i na scenie.
Ciekawostką jest fakt, że Mike występował również w latach 1998 i 2003 z zespołem ATOMIC PUNKS (istniejącym od 1994 do teraz), który był pierwszą i chyba najlepszą kapelą grającą covery VAN HALEN. Dwóch gitarzystów tej grupy trafiło później do zespołu Davida Lee Rotha, który opiniował ten zespół (a trzeba pamiętać, że imitatorów VAN HALEN jest dużo więcej) jako „The best tribute to Van Halen ever!”.
Rozstanie z VAN HALEN
Od 1996 roku zaczęły pojawiać się pogłoski o jego odejściu, ale nowy wokalista grupy, wcześniej związany z EXTREME na pewien czas rozwiał te wątpliwości. Co ciekawe, forma Michaela i kolegów ciągle rosła i tournee z Garym Cherone z roku 1998 Michael określa jako czas, w którym zespół grał i brzmiał najlepiej w swojej historii! Szkoda, że nie słychać tego na płycie „Van Halen III” (rzymska trójka ze względu na trzeci line-up zespołu), na której zarejestrował basy jedynie do 3 kawałków – resztę nagrał Eddie.
To jeden z pierwszych symptomów rozluźniających się więzi między braćmi Van Halen a pozostałymi muzykami zespołu. W 2002 roku odbyła się unikalna trasa nazywana „Sam & Dave Tour”, podczas której Sammy Hagar i David Lee Roth koncertowali razem, prezentując kawałki ze swoich okresów w VAN HALEN i własnych solowych płyt. Michael był wówczas częstym gościem na scenie, ale wyłącznie podczas części Sammy’ego – do Dave’a nadal nie pałał sympatią. Od czasu odejścia Gary’ego do 2003 roku zespół nie zagrał ani jednego koncertu, a w mediach panował pewien rodzaj konsternacji, bo nikt w zasadzie nie wiedział co jest grane i co się może wydarzyć.
W 2002 roku przyszedł czas na sformowanie nowej grupy, która działając krótko (zaledwie jeden rok i dwa nagrane w studio utwory) i nie zostawiając po sobie żadnego albumu, zapadła w pamięci fanom hard rocka jako kolejna supergrupa, łącząca estetykę JOURNEY (gitarzysta Neal Schon) i VAN HALEN (Sammy Hagar i Michael Anthony). Rok później Sammy i Michael wrócili do VAN HALEN, ale niestety nie skończyło się to płytą i dwa lata później, po jednej trasie koncertowej rozstali się z zespołem – wszystko na to wskazuje – tym razem chyba na dobre. Oficjalnie rzecz zaczęła się wyjaśniać pod koniec roku 2006, w którym miało się odbyć kolejne Reunion Tour, tym razem ponownie z Davidem Lee Rothem. Na anonsach tej trasy zaczęła pojawiać się informacja, że na basie będzie grał Wolfgang Van Halen, 16-letni syn Eddiego.
Podstawowy członek zespołu, który go zakładał, który przez ponad trzy dekady współtworzył wyjątkowe brzmienie i wizerunek, nie został o tym tournee poinformowany! Na stronie internetowej Michaela po kilku miesiącach ciszy (i jednocześnie szumu medialnego) ukazała się pierwsza jego wypowiedź na ten temat: „To nie tak, że nie koncertuję z VAN HALEN bo związałem się z Sammym [i jego zespołem nazwanym nie bez przyczyny OTHER HALF – przyp. MW]. Związałem się z Sammym, bo nie dostałem zaproszenia do VAN HALEN”. Jednocześnie poprosił fanów: „Wolfgang to wspaniały chłopak. Nie oceniajcie go zbyt ostro; jestem przekonany, że spisze się dobrze”. Niemal identycznie mówi wielki Billy Sheehan, którego nota bene Eddie nie raz pytał, czy nie chciałby dołączyć do VAN HALEN jako basista.
Oczywiście odmówił, bo jak powiedział ostatnio: „Jestem fanem VAN HALEN i chcę zobaczyć na scenie ich oryginalny line-up. To było smutne widzieć, że Michaela Anthony nie ma wśród nich”. Nie wnikając w szczegóły relacji pomiędzy Anthonym a Eddie’m, jestem jednak rozczarowany próbami dyskredytowania przez tego ostatniego osiągnięć Mike’a w zespole. Przejawiało się to m.in. tym, że nazwisko Anthony zniknęło nagle z wypisu autorów hitu „Panama”, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu „Superbad” z roku 2007. Wymazano go też z rubryki „credits” w utworach „Panama” i „Jump” na płycie „The Best of Volume I”. Nieładnie.
Nieoficjalnie wiadomo, że Eddiemu bardzo nie podobało się wykorzystywanie popularności zespołu do prywatnych interesów – chodziło o Jacka Danielsa i pikantne sosy Michaela oraz Cabo Wabo Tequillę Sammy’ego. Czyli poszło o pieniądze. Od tamtej pory kapelę VAH HALEN można po prostu nazywać rodzinnym biznesem Eddiego z gościnnym udziałem Lee Rotha i powiedzmy sobie jasno: pomimo całej sympatii, jaką można czuć do Wolfganga, jest on na razie bardzo przeciętnym, początkującym basistą, który niestety obniża artystyczne loty całego zespołu.
Pomimo tych wszystkich niewyraźnych sytuacji, słońce Kalifornii nie pozwala chyba długo żywić urazy do nikogo, a już szczególnie do takiej osobowości jaką jest Eddie Van Halen. Ostatnio bowiem coraz częściej pojawiają się w prasie wypowiedzi byłych członków VH, którzy zapewniają, że nie mają żadnych „hard feelings” wobec gitarzysty: „Chętnie zrobiłbym kolejne nowe nagrania z VAN HALEN” (Sammy Hagar), „Jestem podekscytowany, czekając na nowy materiał VAN HALEN i bardzo ciekawy, co też oni stworzą!” (Michael Anthony). Kto wie, może więc jednak doczekamy się tej grupy w składzie z Michaelem…