„Wendigo” to kolejny krok w muzycznej ewolucji J.D. Overdrive i potwierdzenie tezy, że katowiczanie w klimatach southernmetalowych nie mają sobie w Polsce równych. O nowym albumie i specyfice gatunku opowiada gitarzysta Michał Stemplowski.
Jakub Milszewski: Pierwszy numer na płycie – „The Creature Is Alive” – zaczyna się od gitary. Od razu słychać, że brzmi ona inaczej niż na waszych poprzednich nagraniach. Jest bardziej przydymiona, nieco bardziej z tyłu. Skąd taki zamysł na to brzmienie?
Michał Stemplowski: Po pierwsze – przestałem używać chorusa, co troszeczkę przydymiło sound gitar. Na poprzednich płytach chorus zawsze był słyszalny. Dodawał nieco przestrzeni, powodował, że gitara była jaśniejsza. Teraz zrezygnowałem z niego, bo po prostu takie brzmienie bardziej mi siedziało w tych kawałkach. Kiedy komponuję nowe numery, zawsze zastanawiam się, jakie brzmienie pasuje – czy użyć fuzza, czy zwykłego drive’a… Nowe numery zażarły mi bardziej z takim bardziej klasycznym, standardowym zestawem: les paul, dopałka, kolumna i wzmacniacz Marshall. Tak siebie słyszę na próbach i koncertach.
My jednak nie znamy twojego brzmienia z prób, a brzmienie koncertowe jest różne, bo przecież wpływa na to między innymi akustyka sali. A przecież dla brzmienia płyty znaczenie ma wasza praca w studiu, to że usiedliście z producentem, porozmawialiście i odnaleźliście odpowiednie rozwiązanie, które potem zostało w konkretny sposób zmiksowane.
Z Piotrkiem Gruenpeterem pracowaliśmy już przy trzecim albumie. On wie, czego oczekuję od brzmienia gitary. Powiedziałem mu: „Piotrek, chcę na płycie usłyszeć to, co słyszysz z głośników w reżyserce”. Piotrek odpowiedział: „Okej, tak ukręcimy sound”. On też ma do tego łapę – wiedział, jak poustawiać mikrofony, filtry, całą tę studyjną otoczkę, żeby brzmiało na płycie dokładnie tak jak w pokoju, w którym nagrywałem.
Nie było zatem żadnego kombinowania? Gitara, kabel, dopałka, piec i koniec?
Oczywiście zależy to od kawałka, bo na przykład w utworze „New Blood” korzystam z fuzza, kopii Big Muffa. W niektórych momentach pojawia się trochę delaya, w innych jest phaser, ale to tylko fragmenty. Poza tym obyło się bez kombinowania. Wychodzę z założenia, że chciałbym brzmieć na płytach tak jak na żywo. Nie chcę wymyślać, że może taka gitara, może inna, może taki wzmacniacz, może inny. Gramy tak bezpośrednią muzykę, że nie jest to potrzebne. Chcę, żeby słuchacz, który wrzuci do odtwarzacza płytkę, na koncercie potem słyszał to samo. Często mam tak, że przychodzę na koncert jakiegoś zespołu i jestem zawiedziony – na płycie są wodotryski i szaleństwo, a na koncercie nuda.
W kwestii sprzętowej od czasu „The Kindest of Deaths” wiele się zatem nie zmieniło.
W porównaniu do poprzedniej płyty polegałem już w stu procentach na paczce Marshalla, klasycznym modelu 1960 A i na moim headzie, czyli JVM 410H. Na „The Kindest of Deaths” trochę jeszcze kombinowaliśmy, bo płyta była nagrana na dwóch wzmacniaczach – dźwięk szedł z dwóch wzmacniaczy i dwóch paczek na dwa mikrofony. Na nowym albumie zastosowaliśmy proste rozwiązanie, które moim zdaniem się w pełni sprawdziło. Dzięki wcześniejszemu splitowi z Palm Desert mieliśmy okazję przetestować to, jak w naszej muzie zagra Fender Telecaster. Mam klasycznego telecastera z przetwornikami Texas Special. Splita nagrywałem, puszczając na lewy kanał les paula, na prawy telecastera. Byłem zadowolony z tego brzmienia, ale to była tylko próba. Stwierdziłem, że najbardziej pasuje mi jednak sam les paul, tłuste, ziarniste brzmienie, dużo środka, klasyczny przester marshalla.
A czy zmieniło się wasze podejście do komponowania?
Wydaje mi się, że gramy trochę bardziej melodyjnie. Starałem się poszukać rozwiązań bardziej wpadających w ucho, ale też bez przesady, żeby nie było cukierkowo. Jest mniej mrocznie, ale muzyka jest bardziej osadzona w klimatach bluesowych. Taki vibe można wyczuć choćby w „Hangman’s Cove” czy w „Burn Those Bridges”. Kolejną zmianą jest fakt, że zacząłem używać większej palety tonacji. Zazwyczaj skupiałem się na drop C i D, a na nowej płycie mamy utwór w G, A#, jest numer w D, jest oczywiście w drop C. Co za tym idzie – kiedy przesiadałem się na gitarę, którą miałem zestrojoną nisko, to pod palce wchodziły mi zupełnie inne riffy, czego przykładem są „Wasting Daylight” czy finałowy „Flesh You Call Your Own”.
Blues na „Wendigo” czuć mocno, ale odniosłem też wrażenie, że chyba po raz pierwszy gracie na takim totalnym, niewymuszonym luzie.
Nie chciałem tego mówić, ale chyba tak jest. Komponując tę płytę, nie spinałem się za bardzo. Przy „The Kindest of Deaths” miałem ogólny pomysł na płytę, chciałem, żeby była mroczniejsza i tego się trzymałem. Tym razem chciałem zagrać z luzem, chciałem, żeby to było czuć, dlatego fajnie, że o tym mówisz. Nie miała to być płyta na siłę z milionem różnych konceptów. Miało to być po prostu fajne granie z łapy, takie, które sprawia przyjemność podczas grania i wszystko jest pełne powietrza. Nie jest sterylne, skompresowane.
Zawsze odnosiłem wrażenie, że zespoły, które poruszają się tych południowych klimatach, dzielą się na dwie części: jedne wolały się poruszać po bardziej bagiennych, mrocznych klimatach, jak choćby Down, a drugie chciały być takie niby szalone i imprezowe, jak choćby Texas Hippie Coalition.
Albo Hellyeah.
„The Kindest of Deaths” było takim posępnym, mulistym albumem. Z „Wendigo” wracacie do tej nieco lżejszej, weselszej i bardziej piosenkowej postaci, ale w odróżnieniu od wspomnianych Texas Hippie Coalition czy Hellyeah, ta swoboda wydaje się być naturalna, a nie na pokaz.
Ta piosenkowość jest ważna. Kiedy nagraliśmy tę płytę na jednej z prób, zadałem Susłowi pytanie, czy to, że na „Wendigo” więcej śpiewa, a mniej się wydziera, jest konsekwencją tego, że daje upust temu wydzieraniu się w swoim drugim zespole Mentor. Odpowiedział, że nie – po prostu na „Wendigo” są takie numery, że takie wokale bardziej mu pasowały. To było naturalne. Na początku mieliśmy taką teorię, że skoro Suseł ma teraz Mentora, w którym się wydziera szaleńczo i agresywnie, to w końcu pośpiewa na naszych płytach. Może jest w tym troszeczkę prawdy? W każdym razie wokale inaczej pracują, a przez to płyta jest bardziej piosenkowa. Najpierw były riffy, potem poszły kolejne pomysły z lżejszym wokalem niż na poprzednich płytach.
Na „The Kindest of Deaths” Suseł dla odmiany więcej krzyczał, a to było przed Mentorem. W tamtych, bardziej bagiennych klimatach to się sprawdzało.
Tam ten rodzaj wokali pasował. Jakoś nie wyobrażam sobie numerów z „The Kindest of Deaths” z ładnym, okrągłym wokalem à la Alter Bridge albo inny Sully Erna. Z drugiej strony, gdyby Wojtek zaśpiewał w starym stylu na nowym albumie, to przypuszczam, że to też by pasowało. Mimo to jednak ten śpiewany w większej mierze wokal bardziej tutaj odpowiada, bo te numery po prostu płyną. Nawiązując jeszcze do twojego pytania o aranżacje i kompozycje – coraz bardziej naturalnie przychodzi mi pisanie piosenek w całości, wiem, że tu jest bridge, tu przejście, tu delikatna zmiana tonacji. Wszystko to jakoś fajnie się ze sobą przeplata, nie jest to takie kwadratowe. Dla porównania puściłem sobie ostatnio naszą drugą płytę „Fortune Favors the Brave” – do pierwszej już nie wracam i chyba nie wrócę. Dalej ją lubię, ale wydaje mi się kwadratowa, jakby ciosana toporem, podczas kiedy na nowej wyszło zgrabnie.
Starasz się tego jakoś uczysz? Słuchając innych zespołów, automatycznie analizujesz konstrukcję utworu?
Nie, wydaje mi się, że to po prostu przychodzi naturalnie i z czasem. Popełniliśmy już sześć różnych wydawnictw i widzę, że z płyty na płytę się to zmienia. Chłonę muzykę i to, co zostaje mi w głowie, przelewam potem na gitarę.
Czy na kształt nowej płyty nie wpłynęły wasze doświadczenia wyniesione z koncertów? Przecież widzicie, na co ludzie lepiej reagują podczas występów, jakiego rodzaju utwory lepiej żrą na żywo. Może w ten sposób narodził się ogólny kształt tej płyty?
Absolutnie nie. Nie skupiam się nad tym, czego oczekuje od nas publika czy jak nasze riffy są odbierane na żywo. Owszem, zwracamy na to uwagę, kiedy układamy sobie setlistę na koncerty, ale kiedy tworzę jakiś numer, jakiś riff wpada mi pod palce, to staram się do niego dołożyć takie dźwięki, które mi pasują, które ja chciałbym usłyszeć. Nie myślę o tym, czy ten riff fajnie zażre mi na koncercie. W ten sposób działam od zawsze.
Chciałbym cię zapytać o southern metal, bo J.D. Overdrive się gdzieś w tej stylistyce mieści. Operujące w tej stylistyce zespoły są bardzo różne – od Down po Hellyeah przez choćby Black Label Society, a nawet Panterę – ale mają jakieś elementy wspólne, które sprawiają, że jak ktoś lubi BLS, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że spodoba mu się też JDO. Na czym polega charakterystyka tej stylistyki?
Wydaje mi się, że rzecz leży w groovie i pulsie, który niesie ze sobą tak wykonywana muzyka. To też tempa utworów, które nie są ani zbyt wolne, ani zbyt szybkie.
Przesłynne „Roots” Sepultury to też bardzo wyraźny groove i średnie tempa, a jednak nie southern metal.
Tam jest granie zdecydowanie bardziej plemienne. W southern metalu clou tematu to chyba blues. To jest core tego gatunku – skale bluesowe, pentatonika. W Sepulturze skale są inne, inaczej pracują.
A ty słuchasz dużo bluesa?
Dużo może nie, ale od czasu do czasu. Moim ulubionym artystą bluesowym niezmiennie pozostaje Joe Bonamassa. Poza tym lubię posłuchać starego Gary’ego Moore’a czy Johna Lee Hookera. Lubię wrócić do B.B. Kinga.
Wróćmy do tej southernowej sceny. W Polsce jest kilka zespołów, które parają się tą stylistyką. Śledzisz to, co się dzieje w tym temacie?
Tak, bo przecież się znamy. Tych zespołów jest bardzo mało, to strasznie niepopularna w Polsce stylistyka, zwłaszcza w dobie ostatnich blackmetalowych objawień i powrotu do stonerowego grania. Parę dni temu wyszła nowa płyta Corruption, chłopaki z Death Denied też szykują nowy album, który już jest nagrany. Trzymamy się jakoś i staramy się wspierać, jeśli jest taka możliwość.
Nie sądzisz, że brak popularności tego typu stylistyki jest owocem pewnego zgrzytu kulturowego? Ta muzyka jest ciepła, a za oknem plucha i zima.
Może faktycznie przez to, że nasz klimat jest taki, a nie inny, to bardziej pasują do niego posępne blackmetalowe riffy i muzycy w kapturach, bo zimno. Ale mimo wszystko southern metal ma swoją rzeszę fanów, która jest wymagająca. Większość słuchaczy w Polsce nie ma natomiast jakichś wygórowanych wymagań. Zdałem sobie ostatnio z tego sprawę, analizując fenomen zespołu Nocny Kochanek – chłopaków bardzo lubię, ale cały koncept do mnie nie przemawia, to jakieś miałkie poczucie humoru. Wypuścili numer „Dziewczyna z kebabem”, odpaliłem z ciekawości. Muzycznie to bardzo dobrze zagrany heavy metal, warsztatowo są rewelacyjni. Dokładnie to samo robili jako Night Mistress. Grali taką muzę, ale z angielskimi wokalami. I grali w klubach dla trzydziestu osób. Zamienili tego angielskiego wokalistę na śmieszkowego polskiego, który śpiewa o lasce z kebabem i co się okazało? Zapełniają kluby na czterysta–pięćset osób. Fajny heavy metal i głupiutki tekst niskich lotów to jest to, czego polski słuchacz potrzebuje i co jest mu tłoczone przez wszelkie rozgłośnie różnej maści mieniące się rozgłośniami rockowymi, co z prawdą nie ma wiele wspólnego.
Patrząc na to wszystko – może jest tak, jak mówisz. Może potrzebujemy więcej czasu, może tego czasu nam kiedyś zabraknie i dalej będziemy grali w klubach dla pięćdziesięciu–sześćdziesięciu osób? Okej, trudno. Tak wybraliśmy, tak zdecydowaliśmy, jesteśmy z tego zadowoleni. Ale może dotarliśmy w tej naszej „karierze” do takiego momentu, w którym patrzymy w szklany sufit lub walimy głową w mur. Wszystko się może zdarzyć – czas może być dla nas łaskawy albo nie, może też panować constans.
Wszystko to się zgadza, ale pomyślałem, że może na taką muzę jak wasza znalazłby się popyt za zachodnimi granicami naszego kraju, gdzie są większe tradycje konsumowania kultury i jej różnorodności. Nie uwiązuje was w miejscu fakt, że nie żyjecie z tego zespołu? Przechodzi wam czasami przez myśl, żeby rzucić robotę, wsiąść do busa i spróbować żyć z grania?
Nie ma takiej opcji. Każdy z nas ma robotę na etacie, żony, dziewczyny i plany na przyszłość. Postawić wszystko na jedną kartę? Trzeba by mieć na to kasę. Wracamy więc do punktu wyjścia. Wymagałoby to poczynienia olbrzymich inwestycji. Poza tym jesteśmy przecież wydawani za granicą – nasze płyty są dostępne i w Europie, i w Stanach. Dostajemy bardzo dobre recenzje od zagranicznych mediów, co nie do końca przekłada się na hajs. Przypuszczam, że jest taka tendencja, że southern metal jest w odwrocie. W Europie obserwujemy hype na granie stonerowe, black metal czy ekstremalnie techniczny death. Ale może coś się kiedyś zmieni – trudno powiedzieć. Spójrzmy na zespół Clutch, który potrzebował dobrych kilku płyt, żeby wypłynąć na szersze wody. Ja sam zacząłem go słuchać gdzieś dopiero od „Earth Rocker”. Dopiero wtedy zacząłem się zagłębiać, wracać do ich starszych płyt i wyciągać smaczki.
Coraz więcej polskich zespołów, nawet niedużych, koncertuje regularnie za zachodnią granicą.
I takie są też nasze plany. Ostatnio koncentrowaliśmy się głównie na tym, żeby dopiąć wszystkie rzeczy związane z płytą. Dopięliśmy kilka koncertów do końca roku – nie będzie ich dużo, bo nasze zobowiązania służbowe i pozasłużbowe nas trochę uwiązują, ale po nowym roku planujemy zaatakować zachodnie rubieże. Chcemy pokazać się w paru klubach, zobaczymy, co z tego wyjdzie. W zeszłym roku zaliczyliśmy taką mini trasę po Niemczech i Czechach i fajnie się to sprawdziło. Zagraliśmy wtedy w małym klubie w Dreźnie, przyszło może z osiemdziesiąt osób – niewiele, ale było super, wszyscy się świetnie bawili, dostaliśmy też zaproszenie, żeby przyjechać ponownie, z którego pewnie skrzętnie skorzystamy w przyszłym roku.