Na Skrzydłach
Paul McCartney po burzy związanej z rozpadem wielkiej czwórki został kompletnie rozbity psychicznie. Przez wiele tygodni nie ruszał się ze swojej posiadłości Peasmarsh East Sussex (80 km od Londynu), w której mieszkał z Lindą Eastman. Żył z nią od niedawna; jak wspominał, Linda była wówczas zupełnie zbita z tropu, by nie powiedzieć przerażona. Poznała urzekającego, błyskotliwego, pewnego siebie, aktywnego i ostatniego wolnego Beatlesa, do takiego przyjechała ze Stanów, a tu po niedługim czasie okazał się on bezwolnym, apatycznym, zaniedbanym człowiekiem, który kończył i zaczynał każdy dzień od whisky lub jointa i nic więcej w zasadzie w jego życiu się nie działo.
Był rozbity z trzech zasadniczych i powiązanych ze sobą powodów. Po pierwsze, nieszczęśliwy splot okoliczności spowodował, że w oczach pozostałej trójki Beatlesów i – „dzięki” mediom – w opinii zwykłych ludzi to on był odpowiedzialny za rozpad supergrupy. Nikt już nie pamiętał, że to Lennon niemal rok wcześniej rzucił im w twarz „odchodzę”. Wszyscy skupili się na wyjętej z kontekstu i opublikowanej w Daily Mirror o wiele późniejszej wypowiedzi Paula, która była fragmentem prywatnej korespondencji wewnątrz Apple i dotyczyła jego rozgoryczenia, że decyzję o kształcie „Let It Be” zapadły w tajemnicy przed nim.
Druga sprawa to zmiana managementu The Beatles. Epstein zmarł w 1967 roku po przedawkowaniu narkotyków i od momentu, kiedy za namową Lennona interesy grupy przejął manager Rolling Stonesów, twardy i cwany Allen Klein, wszystko szło ku upadkowi. Lennon z wiecznie do niego przyklejoną (najdalej „na odległość wyciągniętej ręki”) Yoko Ono czynił z niej przy aprobacie Kleina niemal producentkę Beatlesów, która mówiła wręcz, jak co ma brzmieć (możemy wyobrazić sobie, co o tym myślał Paul), a gdy tej pary nie było w pobliżu, mówił Paulowi, że to toksyczny związek itp. Dzielił i rządził. To właśnie Klein wysłał kilka piosenek z płyty „Let It Be” za Ocean do wielkiego Phila Spectora, a ten zmienił je kompletnie, zatracając przy okazji siłę surowego brzmienia zespołu.
Ponieważ Phil jako producent znany był ze swej ściany dźwięku, dodał do nagrań wiele elementów niebeatlesowskich, a że działo się to za plecami Paula, ten prawie zagotował się ze złości. Wszystko szło nie po jego myśli, ale przecież on zrobiłby wszystko, by jeszcze raz scalić zespół i choć trochę odtworzyć metafizyczną chemię, jaka była ich siłą przez minioną dekadę. Trzecia sprawa to 20% kasy ze wszystkich przedsięwzięć beatlesowskiej firmy Apple Corps. (nie mylić z biznesem Steve’a Jobsa, z którym Beatlesi procesowali się długi czas właśnie o tę nazwę), której dyrektorami była czwórka do niedawna przyjaciół z Liverpoolu. Te 20% trafiało w zasadzie za nic do Allena Kleina, który robił interesy za plecami Paula, wobec obojętnej postawy Ringo i George’a. Jedynym rozwiązaniem był proces o rozwiązanie firmy i taki też z inicjatywy Macca zaczął się odbywać. Trwało to długo i przy jego okazji wszyscy Beatlesi zaczęli się wzajemnie oskarżać, wywlekać prywatne i firmowe sprawy, o których nikt, a na pewno media, nie powinien był się dowiedzieć. Stało się jasne, że droga do wspólnego grania jest już zamknięta…
W tym czasie nasz bohater nagrał jednak swoją solową płytę – kompletne zaprzeczenie tego, co robił pod szyldem The Beatles. Płyta pokazała McCartneya jako folkowego grajka, z ascetycznymi aranżacjami i bez cienia charyzmy znanej z jego wcześniejszych dokonań. Pomimo że nagrał ją sam, grając, aranżując i współprodukując, krytycy nie pozostawili na płycie „McCartney” suchej nitki. Podobnie było z jego kolejnymi dziełami z początku lat 70. Płyta „Ram” bardziej już studyjnie wycyzelowana, określana była jako podmiejski „pap’n’roll”, a „Wild Life” (firmowana już przez nowo powstały zespół Wings) – jako „album dyskotekowy”.
Wings stanowili powrót McCartneya do beztroskich młodzieńczych lat, kiedy to granie z zespołem w klubach było szczytem marzeń. Wingsi jeździli jednym starym busem, nosili się po hipisowsku, palili dużo marihuany, jadali w przydrożnych barach. Wraz z Paulem podróżowała jego żona Linda oraz dwójka małych dzieci. To była taka komuna na kółkach, dużo luzu, zero gwiazdorstwa, ale też, przynajmniej na początku, bardzo umiarkowane zyski z koncertów i płyt. Wszystko miało się zmienić już niedługo, wraz z nowym, nieco szalonym pomysłem basisty.
