Paul McCartney – nigeryjski przełom
To była chyba najbardziej niezwykła sesja, jaka przytrafiła się Paulowi w całej jego muzycznej karierze! Nic nie wskazywało na to (oprócz oczywiście muzycznych talentów Paula), że płyta „Band on the Run” okaże się największym komercyjnym i artystycznym sukcesem Skrzydeł – w 1974 roku była najlepiej sprzedającym się studyjnym wydawnictwem w Wielkiej Brytanii i Australii, a krytyk magazynu Rolling Stone Jon Landau (wielka postać, manager m.in. Bruce’a Springsteena i szef komitetu nominującego do Rock and Roll Hall of Fame) napisał o niej: „Najlepsze nagranie zrealizowane do tej pory przez jakiegokolwiek z czwórki muzyków nazywanych niegdyś The Beatles”.
Co prawda, najbardziej znanym kawałkiem Wingsów jest słynny „Live and Let Die” (skomponowany, jak wszystkie pozostałe utwory przez Paula), który w notowaniu New Musical Express osiągnął – a jakże! – 007 pozycję. Dopiero jednak „Band on the Run” ponownie zjednał Mistrzowi krytyków. Lider zespołu, będąc znudzonym ciągłymi nagraniami na Wyspach w tych samych studiach Abbey Road oraz EMI, szukając również inspiracji do nowych pomysłów, potrzebował odmiany. Najlepiej kompletnej: nowe otoczenie, nowy klimat, nowe studio – wszystko miało być nowe i inspirujące. W związku z tym Paul McCartney poprosił odpowiednich ludzi w EMI, by podesłali mu listę ich studiów nagraniowych, jakimi dysponowali na całym świecie.

Nowe miejsce musiało diametralnie różnić się od wyspiarskich klimatów i dotychczasowych studyjnych procedur, w związku z czym zaskakujący dla wszystkich (chyba również dla Paula) wybór padł na Lagos, stolicę Nigerii! Dodajmy, że na liście znajdowały się jeszcze m.in. studia w Rio de Janeiro, Pekinie, i Bombaju…
Jeszcze w Wielkiej Brytanii całe przedsięwzięcie związane z nagraniem nowej płyty stanęło pod znakiem zapytania. Najpierw nieoczekiwany krok uczynił gitarzysta składu, Henry McCullough, który brał niektóre sprawy ambicjonalnie. Paul, jak to Paul, spierał się z nim, jak ma grać swoje partie, bo już taki był i zawsze chciał mieć wpływ na wszystkie elementy utworu, który komponował. Tym razem skończyło się tym, że na tydzień przed odlotem Henry odszedł od zespołu, wybierając artystyczną niezależność.
Najgorsze było jednak to, że kilka dni później taką samą decyzję podjął perkusista zespołu Denny Seiwell, przez co w kapeli został sam rdzeń. Tworzyli go teraz, na parę dni przed wylotem, Paul, Linda (dobry duch McCartneya, ale przeciętna muzycznie), Denny Laine i realizator nagrań, jeszcze z czasów Beatlesów – Geoffrey Emerick. Do wycieczki zaliczała się również trójka dzieci McCartneyów i dwójka roadie, załatwiająca wszystkie sprawy organizacyjno-logistyczne już na miejscu.
Wspomnijmy w tym miejscu, że do 1960 roku cała Nigeria, jak wiele egzotycznych zakątków globu, była kolonią brytyjską. Jednym ze śladów tej zależności była brytyjska infrastruktura niemal ośmiomilionowej stolicy, w której Paul McCartney odnalazł studio mające sprawić mu tyleż przyjemności co kłopotów. Wyobrażenie Paula o zbliżającej się egzotycznej sesji było takie, że będzie wraz z żoną cały dzień leżał na plaży, nic nie robiąc, a nagrywał od wieczora do wczesnego rana w zależności od weny. Jakże płonne okazały się te nadzieje! Wingsi nie wzięli pod uwagę specyfiki afrykańskich obyczajów i zmienności klimatu, także już na lotnisku popadli w konsternację. Pierwszą niemal osobą, którą ujrzeli po wyjściu z samolotu, był uzbrojony po zęby tubylec z kilkoma rodzajami broni przewieszonej przez plecy.
Obraz ten powtarzał się też wielokrotnie w mieście, gdzie co chwilę ulicami pędziły terenówki z karabinami na pace i bardzo groźnie wyglądającą obsadą. Drugą sprawą był termin sesji – wypadł on w czasie najbardziej deszczowej i wilgotnej pory roku, zwanej w tych szerokościach monsunową. Morale osłabiały dodatkowo wszechobecne moskity, pająki, jaszczurki i afrykańskie choroby, przed którymi nikt się nie zaszczepił – ten obraz odbiegał nieco od wizji raju, jaką muzycy mieli przed wylotem… Gdy Paul McCartney dotarł do studia, doznał szoku – okazało się, że będą nagrywać w niemal spartańskich warunkach, zarówno jeśli chodzi o sprzęt, jak i bytowanie.
Nie miał co prawda już od pięciu lat beatlesowskich wymagań, ale spodziewał się na miejscu chociaż minimalnego komfortu, umożliwiającego pracę. Geoff od razu zauważył, że stół mikserki jest uszkodzony i podłączono do niego ledwie jednego ośmiośladowego Studera, od pewnego czasu już nie używanego w cywilizowanych studiach. Nie było tam odpowiednich ekranów akustycznych, a mikrofony leżały luzem w kartonowym pudle. Wyglądało tak, jakby nikt tam nie nagrywał od kilku lat. Trzeba było jednak działać – po kilku dniach remontu i przygotowań muzycy rozgościli się w tym przybytku na tyle, by rozpocząć nagrania.
Na początku Paul McCartney nagrywał bębny utworu, a Denny rejestrował gitary. Potem Linda nagrywała klawisze i dopiero do takiego projektu dogrywano wokale. Nagrywali od popołudnia do późnej nocy w tygodniu, weekendy pozostawiając sobie na wypoczynek. Z tym ostatnim też wiązało się niebezpieczeństwo. Gdy pewnego wieczoru Paul i Linda wybrali się wbrew ostrzeżeniom na spacer ciemnymi ulicami Lagos, zostali napadnięci przez miejscowych złodziei-nożowników i obrabowani z wszystkich kosztowności, jakie przy sobie mieli.
Mało tego, Paulowi zabrano torbę z notatnikiem, w którym miał zapisaną muzykę oraz teksty do nagrywanych piosenek, a także kasety z nagraniami demo utworów, które zamierzali rejestrować. Podczas napadu jeden z pięciu napastników, którzy zajechali parze drogę samochodem, oślepiając ich, doskoczył do Paula i przyłożył mu do gardła wielki nóż. Na szczęście skończyło się na strachu i stracie kilku cennych rzeczy. To jednak nie koniec przygód Paula na afrykańskiej ziemi. Pewnego dnia, podczas nagrywania wokali zaczął nagle tracić dech i nienaturalnym, skrzeczącym głosem starał się o tym powiedzieć reszcie zespołu. Geoff pomyślał, że potrzeba mu po prostu świeżego powietrza, i pomógł Paulowi wyjść ze studia. Niestety, gorąca i wilgotna aura dodatkowo pogorszyła jego stan.
Jak wspomina ten dramatyczny moment Emerick, Paul McCartney „momentalnie stał się biały jak papier, zaczął chodzić na kolanach, aż upadł u naszych stóp”. Wszyscy pomyśleli, że to atak serca, ale w szpitalu, w którym w końcu Paul się znalazł, lekarz stwierdził, że to jakaś zapaść płucna spowodowana… nadużywaniem papierosów. Gdy już doszedł do siebie, nie odmówił sobie któregoś wieczoru wizyty w klubie The African Shrine, gdzie ze swoim zespołem grał buntownik i wielki artysta Fela Kuti, twórca afrobeatu. Jak wspominał Paul, tak wzruszył go sam występ afrykańskiej gwiazdy i jego zespołu, że dosłownie łkał z radości, słuchając jego pieśni. Fela jednak tego nie widział, a poza tym – jak większość politycznie zaangażowanych Murzynów – był bardzo źle nastawiony do białasów.
Gdy pod koniec lat 60. po raz pierwszy gościł w Stanach, zajmująca się nim managerka należała do Czarnych Panter, więc Fela, siłą rzeczy, obracał się w dość ekstremistycznym towarzystwie. Kuti, dowiedziawszy się, że Paul McCartney jest w jego mieście i że słuchał jego występu, niedługo potem udał się do lokalnego radia, informując słuchaczy, że Paul przyleciał do Nigerii, by wykorzystywać i kraść afrykańską muzykę! Parę dni później zjawił się ze swoją świtą w studiu, by powiedzieć mu to prosto w twarz. Mistrz, zaskoczony kompletnie tym wrogim najściem, puścił mu nagranie z sesji, by udowodnić, że nie ma na niej żadnych afrykańskich zapożyczeń, ale Fela zdania nie zmienił – do końca ich pobytu był nastawiony nieprzyjaźnie, a Paul McCartney, by nie zaogniać sytuacji, wstrzymał się od zapraszania do nagrań jakichkolwiek afrykańskich muzyków.
Jakby na osłodę tych wszystkich przykrych zdarzeń, Wingsi zostali zaproszeni przez Gingera Bakera, perkusistę legendarnej grupy Cream, do jego studia ARC, które mieściło się w innej części Lagos. Ginger zaproponował im nagranie całego albumu u siebie (mieszkał tam od 1970 roku), a że był impulsywny i – o dziwo – poważany przez tamtejszych, czarnoskórych muzyków (Fela był jego dobrym znajomym, dużo grali razem), Paul zgodził się nagrać u niego jeden utwór („Picasso’s Last Word”).
Po ponad trzech tygodniach pracy i przygód zespół powrócił w końcu do domu, by dokończyć prace nad albumem, tym razem już w komfortowych warunkach londyńskiego studia George’a Martina. Wyszedł z tego album najciekawszy muzycznie, ambitny, ale również przebojowy, który ostatecznie zdobył dwie statuetki Grammy oraz osiągnął wiele szczytów sprzedaży i wdarł się na listy przebojów w Wielkiej Brytanii, Europie i za Oceanem.