Satyricon wrócił z przytupem. Ich dziewiąty krążek „Deep Calleth Upon Deep” to tym razem wysmakowana podróż w krainę tekstury, koloru, riffu i pełnej gamy emocji, które wyrzucić z siebie chciał lider ekipy, Sigurd „Satyr” Wongraven. Z okazji premiery albumu Satyr opowiedział nam o swoich przeżyciach, które stały się podwaliną pod płytę, oraz potrzebie delikatności podczas grania black metatlu.
Jakub Milszewski: Satyr, jak zdrowie? Przed dwoma laty ogłosiłeś, że masz guza mózgu. Czujesz się lepiej?
Sigurd „Satyr” Wongraven: Przez większość czasu czuję się w porządku. Staram się dostosować swoje życie, by móc funkcjonować najlepiej, jak to tylko możliwe. Dzięki za troskę.
Pierwsze przesłuchanie waszej nowej płyty „Deep Calleth Upon Deep” pozwoliło mi przypuszczać, że wracasz z pełną mocą. To złowrogi i ponury album. Przypadł mi do gustu od razu. Samo napisanie i nagranie go zabrało wam dwa i pół roku. To dużo na standardy Satyricon?
To zależy, bo każda płyta jest inna. Przy „Deep Calleth Upon Deep” odrzuciłem większość rzeczy, które napisałem na początku. Zmieniła mi się perspektywa na to, jak ta płyta powinna brzmieć. Jedynie kilka rzeczy, które zrobiłem na początku procesu, znalazło się na albumie, bo sprawiały na mnie wrażenie wystarczająco unikalnych by się tam znaleźć. Szukałem czegoś, co uznam za specjalne. Nawet jeśli coś lubiłem, coś mi się podobało, byłem zadowolony z efektów pracy, to mimo wszystko coś mi w nich nie pasowało, więc byłem zmuszony je odrzucić. Dlatego to tyle trwało. Na dodatek w zeszłym roku nasz album „Nemesis Divina” miał swój jubileusz, co też pochłonęło sporo naszej uwagi. Zagraliśmy jubileuszowe koncerty, wypuściliśmy remasterowaną wersję z odświeżoną szatą graficzną i tak dalej – wszystkiego trzeba było przypilnować. Mimo wszystko trzeba powiedzieć, że te dwa i pół roku to po prostu czas, którego potrzebowałem na „Deep Calleth Upon Deep”. To skomplikowana płyta, choć z dłuższej perspektywy nie ma znaczenia to, ile zajęło komponowanie i co się działo w międzyczasie. Liczy się tylko efekt, a dla mnie ten album stał się duchowym monstrum, jakim chciałem go stworzyć. Dlatego jestem zadowolony.
Wcześniej, w związku z chorobą, stwierdziłeś, że pisałeś tę płytę ze świadomością, że może to być twoja ostatnia, lub pierwsza, otwierająca nowy etap. Jaki etap miałeś na myśli?
Nie jestem pewien. Kiedy poproszono mnie o opis albumu i małą biografię, napisałem takie słowa, bo akurat takie myśli miałem w głowie. Nie wiem, czemu tak było, ale pomyślałem sobie, że nie chcę robić wszystkiego tak, jak robiłem to poprzednio. Chcę doświadczyć tego w inny sposób. Wydaje mi się, że inne podejście wymogłem też na Froście [perkusiście i drugiej połowie duetu, jakim jest Satyricon – przyp. J.M.]. Inaczej pracowałem także nad instrumentacją z melotronem, wiolonczelą, kontrabasem, saksofonem tenorowym i śpiewakiem operowym. To wszystko pomogło wytworzyć konkretną teksturę muzyki, co z kolei wpłynęło na proces powstawania unikalnej, chyba bardziej organicznej muzyki. Bardzo mi się to podobało podczas pracy i myślę, że to sprawia, że płyta jest bardziej złożona, różnorodna, a w konsekwencji potężniejsza. To nowe, inne podejście do płyty wymogło zupełnie nowy dla mnie system pracy, który mnie bardzo zresztą cieszył. Muszę jednak powiedzieć, że przez większość czasu spędzonego nad płytą, czułem się nieźle, ale jednocześnie lekarze mówili mi cały czas, że przyszłość będzie cięższa. Dlatego uznałem, że muszę cieszyć się każdą możliwością tworzenia i grania muzyki, bo w przyszłości może się to już nie przydarzyć. Mam nadzieję, że tak nie będzie, ale nie mam pewności.
Postrzegasz teraz ideę wyrażania siebie i swoich emocji poprzez muzykę inaczej niż na przykład dekadę temu?
Tak, ale to przyszło naturalnie, bo jako istoty ludzkie cały czas zmieniamy się i ewoluujemy. Nie chodzi o to, że się starzejemy, bo wiek to tylko liczba, ale po prostu doświadczamy nowych rzeczy, uczymy się ich. Nabieramy szerszej perspektywy, a przynajmniej powinniśmy. Kiedy więc zasiadam do stworzenia nowego albumu, to nowe dźwięki odzwierciedlają miejsce na linii czasu, w którym w tym momencie się znajduję jako artysta i jako człowiek. Najważniejszą dla mnie sprawą dotyczącą mojej twórczości jest szczerość i zaangażowanie. Efekty muszą też podobać się mnie samemu. W większości przypadków, kiedy to wszystko się zgadza, dodatkowym atutem jest fakt docenienia przez innych. Muzyka Satyricon ma dla mnie dwie strony – jedna z nich to moja osobista podróż, a druga to podróż kolektywna, jaką odbywamy od lat z ludźmi, którzy słuchają Satyricon.
Chcę cię dopytać szczególnie o mój ulubiony utwór na nowym albumie: „To Your Brethren In the Dark”. To powolny, mocno doommetalowy numer, ale jednocześnie pełen twojej gitary, która brzmi w nim niemal delikatnie. To był zamierzony efekt?
Zazwyczaj, kiedy zaczynamy miksowanie albumu, przychodzę do studia i mówię inżynierowi, co lubię, czego nie. Wtedy płyta zaczyna nabierać konkretnych kształtów. Pamiętam, że kiedy miksowaliśmy „Deep Calleth Upon Deep” i przyszedłem do Mike’a Frasera, który był za to odpowiedzialny, to powiedział mi, że bardzo lubi tę piosenkę, bo ma dużo zawiłych i interesujących harmonii gitarowych, które znajdował bardzo klimatycznymi oraz ciekawymi z muzycznego punktu widzenia. Ja przede wszystkim uznałem, że podstawowy temat tego utworu jest hipnotyczny. Jego większa część jest kostkowana struna po strunie. Kiedy grasz coś takiego jak „To Your Brethren In the Dark”, najważniejszą sprawą jest posiadanie dobrej intonacji. Musisz być bardzo odprężony, nie możesz czegoś takiego zagrać, jeśli się stresujesz albo jesteś spięty. Powinieneś trzymać ramiona luźno, oddychać swobodnie i dotykać obiema rękoma instrumentu naprawdę delikatnie, inaczej będzie brzmiał okropnie. Do stworzenia części z tych harmonii używałem taśmowego delaya Roland Space Echo, który pozwolił na stworzenie cieplejszej przestrzeni. Spędziłem mnóstwo czasu – nie tylko przy tej piosence, ale przy całej płycie – na znalezieniu odpowiedniego balansu między przetwornikami przy gryfie i mostku, by uzyskać właściwy ton, który będzie odpowiadał konkretnym partiom w poszczególnych utworach.
Wychodzi na to, że najmroczniejszy black metal trzeba grać łagodnie.
To zasada, którą długo tłumaczyłem Frostowi. Mówiłem: „Jeśli chcesz grać mocno i okrutnie nie możesz być wściekły, bo będziesz po prostu podejmował decyzje, które sprawią, że twoje bębny będą brzmiały słabiej”. Pozwól, że wyjaśnię. Jeśli uderzysz w bęben mocno, będzie brzmiał mocno. Jeśli uderzysz za mocno, zdusisz dźwięk i wybrzmiewanie bębna. Długo starałem się Frostowi wyjaśnić, że mocno to dobrze, za mocno to niedobrze. Jeśli jesteś wkurzony i próbujesz zamordować bębny, to nie będzie dobrze działać. Zamiast brzmieć potężnie, będziesz miał mniejszy dźwięk, wymuszony. To samo tyczy się talerzy – zawsze mu mówię: „Nie uderzaj w nie, jakbyś był na nie zły, kontroluj uderzenie, wtedy uzyskasz dźwięk jaki chcesz”. Jeśli uderzysz w talerz bardzo mocno, będziesz miał bardzo krótki i bardzo jasny dźwięk. A tego nie chcemy przecież w Satyricon, chcemy, żeby talerze tworzyły muzykę. Frost to wszystko rozumie, ale ma tendencje do dawania się ponieść emocjom. W idealnym świecie takie emocjonalne podejście do wykonywania muzyki byłoby świetne, ale rzeczywistości, jeśli próbujesz zrobić coś technicznego, lepiej jest mieć kontrolę i wstrzymywać się, niż płynąć. Jeśli jednak chodzi o wokale, to zupełnie inna historia. Zawsze staram się, by podczas wykonywania partii wokalnych być rozemocjonowanym. W tym stylu śpiewu, jaki uprawiam, chodzi przede wszystkim o ekspresję, nie o technikę. Z technicznego punktu widzenia muszę się martwić tylko o tempo i odpowiednie wejścia, a na szczęście przychodzi mi to dość łatwo, więc nie muszę poświęcać temu wiele uwagi. Po prostu staram się za każdym razem interpretować teksty.
Skoro jesteśmy przy tekstach, to muszę powiedzieć, że jest jedna rzecz, jaką szczególnie zawsze lubiłem w Satyricon, a jest nią bliski związek między tekstami i muzyką. Mam wrażenie, że gdybym z utworów na „Deep Calleth Upon Deep” wyjął słowa, to wciąż byłbym w stanie nazwać jakąś przeważającą emocję czy stan umysłu, który opisywałeś. Kiedy piszesz partie gitary – riffy, melodie, partie rytmiczne – wiesz już, o czym będzie tekst?
Czasami, ale zazwyczaj nie. Najczęściej piszę muzykę i słowa osobno, a potem okazuje się, że muszę tekst napisać jeszcze raz. A to dlatego, że kiedy pisałem słowa, miałem potrzebę wyrażenia czegoś, ale potem okazało się, że one nie pasowały do utworu. Jest tak w 90% przypadków. Piszę na nowo, bo charakter muzyki, ale także rytm, jest mocno powiązany z tekstem. I tak powinno być, by utwór był jednością.
Zawsze kładłeś nacisk na naturalne brzmienie gitary. Czy ma dla ciebie zatem znaczenie jakiego sprzętu używasz w studiu?
Tak, uwielbiam zagadnienia sprzętowe. Jestem typem muzyka, który naprawdę lubi eksplorowanie potencjału technologii i to, jak może ona wpłynąć na moje możliwości. Niektórych to nie interesuje za bardzo, co nieco śledzą, ale to wszystko. Inni są po prostu „plug and play”, potrzebują jedynie kabla i wzmacniacza. Inni są totalnymi nerdami. Ja nie określiłbym siebie mianem nerda, ale rzeczywiście interesuję się tym tematem. Żeby uzyskać dźwięk, jakiego poszukiwałem dla „Deep Calleth Upon Deep”, używałem preampu Tech Tube, który jest dość powszechny. Do tego studyjny modyfikowany mikrofon Neumann U87. Przy rytmicznych gitarach przydał mi się wzmacniacz Mesa Boogie Roadster, a przy partiach gitary prowadzącej podpinałem się przeważnie do Mesa Boogie Mark V, ale czasami także do Mesa Boogie Stiletto Deuce. Ponadto przy niektórych harmoniach miałem Bogner Uberschall. Używałem go też do partii barytonowej gitary. Na albumie jest tylko jeden fragment na cleanie, a przy nagrywaniu go użyłem Blackstar Artisan, który jest w zasadzie wzmacniaczem dedykowanym dla czystych brzmień. W studio grałem na różnych gitarach, między innymi na ESP KH-DC. To instrument z custom shopu ESP, bardzo fajna, a jednocześnie bardzo droga gitara. Firma zrobiła ją z myślą o Kirku Hammecie. To taka nowoczesna wersja klasycznego Les Paula. Fantastyczna gitara. Niektóre fragmenty nagrałem też na moim ESP Flying V, na którym gram też niektóre kawałki na koncertach. Miałem też barytonową sześciostrunówkę LTD. Posiadam kilka barytonowych gitar, jedne sześciostrunowe, inne siedmio, ale ta od LTD jest moją ulubioną. W studiu był też Gibson Les Paul Custom. Obecnie pracuję z ESP, ale przed laty współpracowałem z Ibanezem. Zrobili dla mnie wtedy customową gitarę, której używam wyłącznie w studio – nie chcę jej zabierać w trasy, bo to bardzo niezwykły instrument i chciałbym, żeby tak pozostało, nie chcę go zniszczyć. Używaliśmy różnych gitar i różnych wzmacniaczy, bo chcieliśmy uzyskać różne odcienie w naszej kolorystycznej palecie. Mieszaliśmy ze sobą różne elementy, które współdziałały. Jeśli słuchasz samej gitary prowadzącej na tej płycie, to nie brzmi ona jakoś bardzo zachwycająco, ale wspólnie z rytmiczną jest doskonała. W ten sposób właśnie działaliśmy w studio. Brzmienie gitary rytmicznej bazowaliśmy na mojej ogólnej wizji tej płyty, zaś brzmienie partii prowadzących było dobrane tak, by wzmacniało i udoskonalało te partie rytmiczne.
Przy całym tym sprzęcie nie bałeś się, że będziecie mieli problem z odtworzeniem tego brzmienia w warunkach koncertowych?
Niespecjalnie, bo uznajemy za zasadę, żeby nie wstrzymywać się przed zrobieniem czegoś dlatego, że nie można tego jeden do jednego odtworzyć na koncercie. Mam na płycie tenora operowego śpiewającego tekstury w utworze tytułowym i w „The Ghost of Rome” i nie mogę go zabrać na trasę. Ale przecież to nie zmienia faktu, że chcę go mieć na albumie, bo to co robi jest fantastyczne. Dla mnie ważne jest, by koncerty były świetne, ale niekoniecznie identyczne jak płyta. Płyty żyją swoim życiem, koncerty swoim. Nawet jeśli próbowalibyśmy skopiować płytę na koncercie, to nie wyszłoby tak samo – są różne warunki akustyczne, inne mikrofony, nagłośnienie… Muzyka na żywo jest inna niż na nagraniu.
Masz umiejętność pisania riffów, które są bardzo black metalowe, ale jednocześnie – w odróżnieniu od tego, co robią inni blackowi gitarzyści – często są utrzymane w wolnych lub średnich tempach. To zresztą jedna z cech Satyricon. Pracowałeś nad tym jakoś specjalnie?
To przychodzi naturalnie, bo gram intuicyjnie. Tysiące gitarzystów gra lepiej ode mnie, ale mnie chyba udało się wykreować jakiś swój styl, który stał się synonimiczny z brzmieniem Satyricon. Być może to dobrze, że nie się nie boję? Kiedy gram w tym samym pomieszczeniu, co naprawdę świetni gitarzyści albo inżynierowie, którzy pracowali z najlepszymi gitarzystami na świecie, nigdy się nie boję ani nie wstydzę, bo nie mam wrażenia, że gitara jest tym, co świadczy o mojej wielkości lub jej braku. Gitara to narzędzie służące do wyrażania emocji i uczuć, więc po prostu gram. Jestem bardzo skrupulatny co do tego, jak powinny być zagrane niektóre partie. Czasami ludzie, którzy z nami grają, frustrują się, bo mówię im jak powinni coś zmienić, podczas kiedy oni nie słyszą nawet różnicy. Ja im wtedy odpowiadam: „Wystarczy, że ja ją słyszę”. Muzycy są różni. Niektórzy grają bardziej technicznie, inni stawiają na feeling. Ja należę do tych drugich, ale jestem bardzo dokładny. Moje wybory są rozważne i celowe, nie przypadkowe.
Jest jeszcze jedna kwestia w twojej grze. „Deep Calleth Upon Deep” ma wiele mniej lub bardziej ukrytych świetnych melodii. „Blood Cracks Open the Ground” czy numer tytułowy są nimi napędzane. Skąd wzięło się u ciebie to poczucie melodii?
Mam nadzieję, że melodie potrafią wyrażać pewne emocje i stany umysłu i ducha. Są pewnego rodzaju językiem. Choć zabrzmi to dziwnie, prawda jest taka, że w większości przypadków nie kombinuję, tylko od razu zaczynam grać coś gotowego. Nie ma przed tym żadnego procesu. Czasami muszę sprawdzić kilka rozwiązań, żeby znaleźć najlepszą wersję, ale jakieś 50% powstaje od razu. Siadam, gram i to już jest. I zazwyczaj te melodie pochodzą z wnętrza mnie, są podyktowane czymś, co się we mnie dzieje. Opowiem ci historię, jaka stoi za kawałkiem „Deep Calleth Upon Deep”, a konkretnie za refrenem. Wziąłem gitarę i od razu napisałem tę melodię. Nie myślałem, nie kombinowałem, zrobiłem to intuicyjnie. A stało się to zapewne z powodu konkretnych wydarzeń. Któregoś dnia, na kilka tygodni przed tym, jak moja żona miała urodzić naszego drugiego syna, nagle nieoczekiwanie poczuła się bardzo źle. Przypominało to sytuację, jaką mieliśmy przy narodzinach naszego pierwszego dziecka. Od razu więc pojechaliśmy do szpitala. Półtorej godziny później… nie pamiętam czy dokładnie półtorej godziny, ale bardzo niedługo potem nasz drugi syn niespodziewanie był już z nami. Miał dużo wody w płucach, co może nie jest bardzo niebezpieczne, ale lekarze za każdym razem muszą ją wydobyć. Został od razu przeniesiony na oddział intensywnej terapii. Jak powiedziałem – to nie było bardzo niebezpieczne, ale to nienajlepszy sposób na rozpoczęcie życia (śmiech). Siedziałem więc na tym oddziale cały dzień i noc, czekając aż będzie lepiej. Lekarze i pielęgniarki mówili mi, że powinienem pójść do domu, położyć się, odpocząć, a ja mówiłem, że nie ma mowy, będę siedział tutaj z synem aż wszystko będzie dobrze. Więc siedziałem tak bez snu i przeciągnęło się to do następnego dnia. Tego dnia mieliśmy mieć próbę, więc początkowo chciałem zadzwonić do chłopaków, opowiedzieć im co się stało i odwołać ją, ale potem z jakiegoś powodu postanowiłem, że po prostu pojadę do naszej salki i pogadam z nimi osobiście. Byli oczywiście bardzo zaskoczeni, też kazali mi od razu jechać do domu i przespać się, ale ja miałem poczucie, że muszę trochę pograć, choćby pół godziny. Zdjąłem gitarę ze ściany i od razu zacząłem grać tę melodię. Zdziwiłem się. Frost zapytał mnie: „Czy to coś, nad czym teraz pracujesz? Bo brzmi świetnie!”. „Nie, po prostu akurat przyszło mi do głowy”. „Skąd przyszło?”, „Nie mam pojęcia.”. Wydaje mi się, że po prostu w mojej podświadomości działo się bardzo dużo, gdzieś w środku wszystko we mnie bulgotało, a ja nie byłem nawet tego świadomy, ale kiedy wziąłem gitarę, to po prostu wyszło. Być może w moim przypadku gitara jest narzędziem do wyrzucenia tego, co siedzi wewnątrz mnie.
Muszę cię jeszcze dopytać – jak ci się powodzi z twoją własną marką wina?
Świetnie. Zabiera to niezwykle dużo czasu, ale dopóki mogę się skupić na produkcji, a nie smakowaniu, jest okej. Oczywiście lubię wszelkiego rodzaju tastingi, ale dla mnie najważniejszym elementem jest współpraca z producentami. Pracuję z dwoma z włoskiego Piemontu, grupą z plantatorów z Szampanii i winiarnią z Niemiec. Tak naprawdę najbardziej cieszy mnie robienie własnych połączeń smakowych i podejmowanie decyzji na temat tego butelkowania, dojrzewania, filtracji i wszystkich innych elementów procesu tworzenia dobrego wina. To bardzo interesujące zajęcie i staram się zajmować przede wszystkim tym, a nie organizowaniem tastingów i prezentacji dla sklepów i dystrybutorów. To też bywa fajne, ale zajmuje strasznie dużo czasu i nie ma nic wspólnego z powstawaniem wina. Zainteresowanie moimi winami jest bardzo duże. Mam pewne wina, które powstają w bardzo niewielkich ilościach i są skierowane do pasjonatów i kolekcjonerów, ale mam też takie, które produkujemy na większą skalę. Są popularne i dobrze się sprzedają. Jestem zachwycony tym, jak ten winiarski przemysł dobrze dla mnie działa.