Giganci death metalu, Cannibal Corpse, bodajże po raz pierwszy w historii zostali zaproszeni w ramach jednej trasy na aż pięć koncertów w Polsce. Amerykanie wystąpili już w zeszłym tygodniu w Warszawie i Bielsko-Białej, a w tym wrócili do nas, by najpierw zagrać w Bydgoszczy, następnie, w niedzielny wieczór w Gdańsku, a potem, w poniedziałek, w Poznaniu. Ja wybrałem się na przedostatni koncert na polskiej części trasy – w gdańskim B90.
W niedzielę w Gdańsku lekko się ochłodziło, co było naprawdę miłą odmianą po tygodniach skrajnych upałów. Zajrzenie na stocznię brzmiało więc jak dobry pomysł. Spieszyłem się, żeby zdążyć na otwierający koncert Ragehammer z Krakowa. Ich pierwszy długograj, wydany w 2016 roku „The Hammer Doctrine” bardzo przypadł mi do gustu – kwartet zderza ze sobą black, thrash i death metal, a taka wypadkowa jest dość klasyczną petardą. Zdążyłem. W B90 osób było jeszcze niewiele. Koncert Cannibal Corpse nie sprzedał się chyba jakoś wybitnie, bo powierzchnia klubu była zmniejszona o mniej więcej 1/3. Kiedy Ragehammer zaczynali swój set w B90 pod sceną było kilkadziesiąt osób. Tymoteusz Jędrzejczyk, frontman kapeli, nieco narzekał na to, że ludzie są niezbyt ruchawi, ale Ragehammer spełnili swoje zadanie otwieracza. Wyszli na scenie po krótkim intro i od samego początku wiadomo było o co zespołowi chodzi – jak na scenę wychodzi długowłosy facet w koszulce Hellhammer i skórzanych spodniach przepasanych bulletbeltem to publiczność raczej nie spodziewa się ballad. No i Ragehammer od pierwszych sekund pluli jadem jak należy. Dźwięk – żyleta (zresztą wszystkie kapele tego wieczora brzmiały świetnie). Stylistyka, w jakiej obraca się Ragehammer, nie jest niczym nowym – wręcz przeciwnie, jest klasyczna do bólu, ale zespół na scenie ogląda się świetnie, a to z jednego, szalenie ważnego powodu. Ragehammer mają frontmana pełną gębą. Jędrzejczyk, znany gdzieniegdzie jako Heretik Hellstörm, jest nie tylko świetnym gardłowym, ale także gościem, który na scenie żyje, macha banią, wymachuje łapami, biega, absorbuje całą uwagę publiczności. Coraz częściej spotykam się z frontmanami polskich zespołów death metalowych, którzy wyglądają jak łyse misie z brzuszkami opasanymi spranymi t-shirtami, a ich zadanie na scenie ogranicza się do stania w miejscu z nogą opartą o odsłuch, darcia ryja i napinania mięśni, bo death metal to testosteron i trzeba mieć kija w dupie, żeby być strasznym. Na tym tle taka sceniczna bestyjka jak Jędrzejczyk to prawdziwa przyjemność dla oczu i uszu, a sam fakt, że gość tą muzyką żyje bynajmniej nie odbiera jej mocy, wręcz przeciwnie, dodaje plugawości.
Ragehammer pruli dopóki nie zatrzymały ich problemy techniczne – gitarzysta zerwał strunę, a cały, zaskakująco wydłużający się proces jej wymiany, cynicznie komentował Jędrzejczyk. Przez to zespół musiał chyba skrócić swój set, żeby zmieścić się w ramach czasowych, ale zaraz po tej wymuszonej przerwie poleciał mój faworyt – „Wróg”, a koncert zakończył świetny „From Homo Sapiens to Homo Raptor”.
Po przerwie na scenie załadował się Voidhanger, którego lubię sobie posłuchać na Spotify, ale nigdy nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo i w sumie nawet nie zainteresowałem się jak ci goście wyglądają. Na początku trochę się wystraszyłem, że zespół za bardzo wpisze się w to, o czym pisałem wyżej – widziałem na żywo Infernal War, w którym gra dwóch kluczowych muzyków dla Voidhanger, czyli gitarzysta Zyklon i wokalista Warcrimer, i nie byłem tamtym setem zachwycony, bo ze sceny wiało nudą. Podczas koncertu Voidhanger było nieco inaczej. Warcrimer był żywy i niebezpieczny, może nie był mistrzem konferansjerki (bo tej chyba nie było w ogóle), ale za to był bardzo swobodny na scenie i bardzo dobrze brzmiał. Zespół zaskoczył mnie jednak bardziej czymś innym – niby znam jako tako te kilka płyt jakie wypuścili, ale uderzyło mnie, że od samego początku setu do samego jego końca z głośników wyraźnie czuć było punka. Wszystko to było oczywiście mocno doprawione deathmetalowym sosem, ale motor tej muzyki jest stricte punkowy. Muszę też dodać, że Voidhanger udowodnił, że jest już sporą siłą na polskiej scenie ekstremalnej. Ich muzyka była zdecydowanie bardziej urozmaicona od twórczości Ragehammer (co po części wynika z takiej, a nie innej stylistyki, jaką Ragehammer sobie przyjęli, a która zostawia im nieco mniej miejsca na kreatywne popisy). Niestety – choć jak wspomniałem płytowe dokonania Voidhanger nie są mi obce – nie znam ich materiału na tyle, żeby pod koniec setu nie zacząć się nieco nudzić. Niemniej jednak ekipa Zyklona, Warcrimera i Priesta wyszła ze starcia z gdańską publicznością z tarczą. Coraz gęstsza publika bawiła się coraz lepiej, jeszcze na Ragehammer w ruch poszedł mały młynek pod sceną, który kręcił się też na Voidhanger. Przystawki zatem spełniły swoją rolę. Czas na danie główne.
Cannibal Corpse nigdy nie należeli do moich faworytów w gatunku, wolę choćby Obituary czy Deicide, choć George „Corpsegrinder” Fisher zawsze imponował mi swoimi warunkami wokalnymi. To jednak było dla mnie za mało, żeby zasłuchiwać się ich płytami, więc kiedy ukazywały się kolejne krążki to przesłuchiwałem je raz czy dwa i poza klasykami w repertuarze ekipy z Florydy jego reszty nie znałem zbyt dobrze. Cannibal Corpse wyszli z lekkim, dziesięciominutowym opóźnieniem z powodu jakiegoś drobnego problemu z techniką. W końcu jednak do nagłośnieniowca poszedł komunikat, że zespół jest już prawie gotowy, jeszcze tylko Corpsegrinder moczy i rozczesuje włosy. Po chwili zespół wyszedł na scenę – po ciemku, bez żadnego zbędnego intro. Z lewej strony oszczędny w ruchach Rob Barrett z bandaną, obok niego zgarbiony Alex Webster ze swoim basem, potem Corpsegrinder i przyczajony na drugim skrzydle Pat O’Brien, za nimi zaś, za okazałym zestawem bębnów Paul Mazurkiewicz. I zaczęli od „Code of the Slashers” z ostatniego krążka „Red Before Black”. Brzmieli miażdżąco, jak chyba tylko oni potrafią, na dzień dobry pokazując w czym tkwi różnica klas między Cannibal Corpse, a Voidhanger czy Ragehammer: podczas kiedy supporty siliły się na ekstremę za wszelką cenę, Amerykanie wiedzą, że brutalność muzyki nie polega na wyścigach. Mnie osobiście najbardziej w żołądek kopały momenty, w których Cannibal Corpse zwalniali, uruchamiali te swoje potężne groove’y, a tych im w repertuarze brakuje.
Trzeba powiedzieć, że koncert Cannibal Corpse to uczta muzyczna i tylko tyle – nie doświadczycie tu nie wiadomo jakich wrażeń wizualnych, bo zespół do najbardziej aktywnych na scenie nie należy, a i produkcja była dość skromna. Scenografia obejmowała wyłącznie plandekę z logo zespołu, a świetnemu brzmieniu towarzyszyły dość oszczędne światła. Fisher, facet wagi ciężkiej, ukryty jest niemal nieustannie za zasłoną włosów, na dodatek nie był jakoś bardzo rozgadany – do publiczności odezwał się pierwszy raz chyba po trzecim czy czwartym kawałku. Poza tym w zasadzie tylko Barrett próbował jako tako nawiązywać kontakt z publicznością, czasami do niej coś wymachując od niechcenia. Ludziom w B90 nie było jednak dużo potrzeba, a i zespół widząc, że jego muzyka trafia na podatny grunt, czuł się chyba coraz pewniej. W końcu i Fisher się rozkręcił, rozgadał, odpowiadając na zaczepkę kogoś z pierwszego i prezentując swoją znajomość polszczyzny, wymawiając: „duże cycki”. Była też dedykacja dla zmarłego w zeszłym miesiącu byłego wokalisty Malevolent Creation Breta Hoffmanna i trochę zapowiedzi, ale bez specjalnych elaboratów, bo wszyscy, łącznie z samymi muzykami, woleli, kiedy zespół gra, choć przerwy pomiędzy poszczególnymi kawałkami były zaskakująco długie. W setliście było sporo nowości, ale nie zabrakło klasyków – poleciały zarówno „Scourge of Iron”, „Eviscaration Plague”, jak „Make Them Suffer” czy „Hammer Slashed Face”. Nowy album reprezentowały wspomniany „Code of the Slashers”, „Scavenger Consuming Death”, „Red Before Black” i „Corpus Delicti”. Świetnie zabrzmiały „Kill of Become” z płyty „A Skeletal Domain” oraz „Gutted” z „Butchered at Birth”, co akurat pozwoliło mi zauważyć, że Fisher wręcz lepiej pasuje mi we wczesnym materiale Cannibal Corpse od oryginalnego wokalisty Chrisa Barnesa. Świetnie patrzyło mi się też na skupionego Webstera, który swój bas traktował delikatnie, jakby pieścił kochankę, a mimo wszystko w głośnikach jego skomplikowane partie były równie wyraźne co rozszaleli gitarzyści.
Może nie zostanę po tym koncercie wielkim fanem Cannibal Corpse, ale legendą nie zostaje się wyłącznie dzięki długowieczności. Albo inaczej – na długowieczność mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy na scenie są absolutnie najlepsi, bo w studio to każdy może kozaczyć. Cannibal Corpse pokazali w B90 totalny profesjonalizm i zaangażowanie, które nie słabnie pomimo kolejnych krzyżyków na karku, choć mnie osobiście bardziej cieszy to, że i Ragehammer, i Voidhanger nie mają się czego przy Cannibal Corpse wstydzić.