W dniach 19-22 lipca odbyła się jubileuszowa, dwudziesta edycja jednego z najprzyjemniejszych festiwali muzycznych w Europie – Colours of Ostrava. Impreza organizowana u naszych południowych sąsiadów tuż za południową granicą ściąga coraz więcej Polaków i ciężko się temu dziwić. Przyjazne ceny karnetów, znakomita muzyka, cudowna, luźna, niespieszna atmosfera, mnogość scen koncertowych i wydarzeń pozamuzycznych (warsztaty, panele, projekcje, wydarzenia parateatralne), świetna kuchnia w setkach stoisk gastronomicznych serwujących dania z całego świata, tanie i dobre napoje, zarówno te „dla dorosłych”, jak i bezalkoholowe z legendarną Kofolą na czele, świetna organizacja tak potężnego przedsięwzięcia… Można? Można.
Festiwal jest organizowany na malowniczym, postindustrialnym terenie nieczynnej huty stali w Dolnych Vitkovicach koło Ostrawy. Teren przypomina nasz kombinat w Nowej Hucie, i ilekroć tu zaglądam, zastanawiam się, czy podobna impreza możliwa byłaby w Polsce. Pewnie tak, ale jednak nawet w kolejkach do wejść na festiwal, już w pracy ochroniarzy sprawdzających gromadzącą się publiczność czuć większy luz i dystans, a potem snując się w tłumie festiwalowym od sceny do sceny i zwiedzając stoiska sponsorów to wrażenie tylko się potęguje. Stereotypy nasze głoszące, że Czesi są narodem jednak bardziej wyluzowanym i uśmiechniętym nie jest chyba całkowicie pozbawione podstaw. Tak czy siak – kocham wracać do Ostrawy.
Koncerty odbywają się na 21 mniejszych i większych scenach, więc nie sposób usłyszeć i zobaczyć choćby połowy wydarzeń tu zaplanowanych. Ale próbować trzeba, a nie zawsze koncerty na mniejszych scenach, wykonawców, których nazwy w pierwszym skojarzeniu nic nam nie mówią okazują się mniej ciekawe od występów headlinerów okupujących największą, imponującą Ceską Sportelną Stage. Na tej scenie właśnie w środę, pierwszego dnia festiwalu, odbyło się otwarcie Colours of Ostrava 2023. Oczywiście bez pompy i zadęcia, gospodarze z uśmiechem przywitali kolorową publiczność i wznieśli toast szampanem, na telebimach ujrzeliśmy filmiki dokumentujące historię festiwalu, a pierwszy oficjalny muzyczny akcent koncertu był, jakby nie patrzeć, w połowie polski, co oczywiście mile łechcze nasze ego. Otóż po otwarciu na scenie w towarzystwie gitarzysty pojawiła się Ewa Farna, i zaśpiewała dwie piosenki dając nam przedsmak pełnego recitalu, jaki jest zaplanowany na czwartek. Zresztą i powitanie było tez po polsku – jednym z głównych sponsorów tej edycji jest nasz ORLEN, i prezes czeskiej spółki zwrócił się do słuchaczy również w języku polskim. Szkoda tylko, że taki patronat nie zaowocował większą (a praktycznie jakąkolwiek inną poza koncertem Hani Rani) reprezentacją polskiej muzyki na festiwalowych scenach… Kilkoro wykonawców okołofolkowych zapewniło muzyczną oprawę otwarcia, a uwagę widzów przykuwała grupa malowniczych akrobatów i tancerzy wykonujących akrobacje na specjalnie do tego przygotowanych sporych konstrukcjach.
No i cztery dni festiwalowania, to ponad setka koncertów, mnogość wydarzeń towarzyszących, możliwość korzystania z setek stoisk gastronomicznych, kramów, stref sponsorów i przede wszystkim cudownej, festiwalowej atmosfery, która możliwa jest chyba jednak tylko u naszych południowych sąsiadów. Ciężko w krótkiej fotorelacji wymienić wszystkich wykonawców, których udało nam się posłuchać i uwiecznić na zdjęciach, więc wybaczcie dość powierzchowną formę relacji, bez podziału na kolejne dni i zachowanie chronologii. Ale warto tych wykonawców wymienić z nazwy czy nazwiska, bo wielu z nich to nie są artyści szeroko znani, a warto zwrócić uwagę na ich nagrania, łatwo dostępne w Internecie.
Oczywiście naszą dumę mile połechtał świetnie przyjęty recital Hani Rani, która w Ostravie wystąpiła tylko w duecie z kontrabasistą. Niestety, poza Hanią i „półpolską” Ewą Farną w tym roku więcej wykonawców z Polski nie było. Gospodarzy świetnie reprezentowali choćby Monkey Busines na głównej scenie, formacja, którą w dużym uproszczeniu można skojarzyć z Jamiroquai. Nam też bardzo spodobał się występ przezabawnej formacji Fredie&Krasty (a Krasty to po naszemu Strupy). To takie czeskie Red Hot Chilli Peppers z frontmanem naśladującym Freddyego Mercury. Świetny funk i potężne poczucie humoru. Znakomicie i wybuchowo zabrzmiała niemiecka La Brassbanda – jak sama nazwa wskazuje skład z liczną sekcją dętą. Tamże kapitalnie zagrał taneczny kolektyw Tarante Groove Machine – kapitalna pobudka rozpoczynająca leniwy, czwarty dzień festiwalu. Rewelacyjnie zagrali goście z Antypodów – The Teskey Brothers. kapitalna porcja korzennego grania łączącego blues, amerykański folk, rythm’n’blues z wysmakowanymi aranżacjami i charyzmatycznym wokalistą. Kosmicznie wykonany i kosmicznie odebrany przez publiczność występ rewelacyjnego trio The Comet Is Coming. Cudne kołysanie afrobeat w wykonaniu syna ojca założyciela tego gatunku – Feli Kutiego, mowa oczywiście o Seunie Kutim i „odziedziczonym” po jego wielkim ojcu zespole Egypt80. Świetne folkowe granie w wykonaniu Lali Tamar na naszej ulubionej scenie Orlen Drive. Hipnotyzujący set w wykonaniu Koreanki ohelen, kojarzacy się w pierwszych skojarzeniach z tym, co robi Bjork. Bardzo fajne występy młodych Czechów z poprockowego kwartetu „echo” i młodziutkiej słowackiej wokalistki Timea, której towarzyszył zespół grający „prawie” jak nasi Poluzjanci. Jednym z głównych headlinerów i gwiazd imprezy była formacja Interpol, grająca oczywiście na głównej scenie, na której pojawił się też legendarny Brazylijczyk Gilberto Gil ze swoją familiarną orkiestrą. Jeśli chodzi o gospodarzy, to warto zwrócić uwagę na Lenkę Dusilovą – ta śpiewaczka od dwóch dekad robi różne ciekawe muzycznie rzeczy, a jej występ był jednym z tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Świetnie zagrały dziewczyny i chłopak z australijskiego Little Quirks. Czarujący solowy recital akompaniującej sobie na gitarze klasycznej Nessi Gomes. Świetny i energetyczny set w wykonaniu młodych londyńczyków,
The Clockworks, o których być może niedługo będzie głośno. Fajne postpunkowe granie w wykonaniu reprezentantów gospodarzy, kapeli vypsana fiXa . Mega energia dziewczyn z Izraela tworzacych grupę Haze’evot. Świetnie przyjęty występ malowniczego czeskiego gwiazdora, Bena Cristovao. Zwariowana zabawa przy dźwiękach Meksykanów, Son Rompe Perra . No i magia na koncercie czarodzieja, Jacoba Colliera, który już przestał być cudownym dzieckiem i jest cudownym niespełna 30-letnim mężczyzną, ale dźwięki płynące ze sceny podczas koncertu jego zespołu to była najwyższa możliwa jakość. Bardzo fajne granie w wykonaniu Holy Moly & The Crackers oraz formacji Gangstagrass na wspomnianej scenie Orlen Drive. Tamże świetny koncert założonego w Paryżu zespołu Al-Qasar. Na ciekawej scenie GLO zagrali znakomicie brzmiący Czesi z kwartetu WYFE. Znakomita zabawa przy dźwiękach postpunkowego trio Garden City Movement, folkowe szaleństwo przy dźwiękach grup Garden City Movement i 'Ndiaz. Świetnie śpiewające szantowe trio The Longest Johns wystąpiło na scenie głównej w ceremonii otwarcia festiwalu, a potem wykonali pełnowymiarowy koncert na mniejszej scenie. Warto też zobaczyć „kowbojów z Pragi”, czyli kwintet Frankie and the Deadbeats. Jednym z głównych headlinerów i artystą, który zagrał jeden z lepszych koncertów tegorocznej edycji był laureat Grammy, raper Macklemore. Organizatorzy mieli w tym roku w ogóle pecha z rapowymi i hiphopowymi gwiazdami – do Ostravy nie dotarli Burna Bou i Ellie Goulding anonsowani jako jedne z głównych gwiazd, ale wśród publiczności nie dało się zauważyć rozczarowania – mądrzy Czesi się tym specjalnie nie przejęli i po prostu świetnie bawili się podczas jednego z najprzyjemniejszych niewątpliwie festiwali „open air” na świecie.
Stricte gitarowej muzyki być może było mało, celowo też pomijamy występy mniej znanych raperów czy didżejów, bo przecież to mniej interesuje naszych czytelników. Ale niezależnie od tego, czy w przyszłorocznej edycji Colours Of Ostrava organizatorzy zapewnią więcej gitarowego, rockowego grania – serdecznie polecamy ten festiwal przy planowaniu przyszłorocznych wakacji. Do Ostravy jest blisko, zwłaszcza, jeśli się mieszka na południu Polski, a tak dobrze zorganizowanych imprez, na których panuje super atmosfera (oraz w dziesiątkach stoisk podawane jest dobre, prawdziwe czeskie piwo w uczciwej cenie ok. 10 zł za kufel, a nie jakiś festiwalowy sikacz, jak to u nas bywa) naprawdę ze świecą szukać. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku jeszcze częściej będzie można usłyszeć polski język w festiwalowym tłumie pod scenami, a nam będzie dane zbić więcej „piątek” z czytelnikami Top Guitar.
Organizatorom serdecznie dziękujemy za akredytację dla naszej redakcji i zachęcamy do zapoznania się z fotogalerią z tegorocznej edycji Colours Of Ostrava.
Tekst i zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski