Knock Out Tour wystartował. Na pokładzie rzetelna porcja metalu: Drown My Day na rozgrzewkę, a potem trzy triumfalne powroty: Virgin Snatch, Frontside i Decapitated. Ja zajrzałem na drugi koncert na trasie: 23. listopada w gdańskim B90.
Na dworze zimno, więc nie ucieszyłem się, że klub otworzył swoje podwoje dla nielicznej jeszcze kolejeczki ludzi z kilkunastominutowym opóźnieniem. Pierwsi Drown My Day też na scenę wyszli z lekką obsuwką (która zresztą w trakcie wieczoru została zniwelowana, więc nie ma o czym gadać). Na sali publiczności stosunkowo niewiele, ale Drown My Day wzięli to na klatę, w końcu taka rola otwieracza. Swoją drogą zastanawiałem się parę razy, kiedy rodzima publiczność odkryje, że też mamy niezłych reprezentantów deathcore – może właśnie możliwość pokazania się większemu audytorium przy okazji Knock Out Tour i nowa, niezła płyta „The Ghost Tales” pomogą Drown My Day wskoczyć poziom wyżej? Zespół w B90 wypadł poprawnie. Wokalista Groov wydawał się dwoić i troić, żeby wciągnąć do zabawy jeszcze uśpioną publiczność, a towarzyszący mu muzycy byli w dobrej formie. Zabrakło mi trochę w tym wszystkim naturalnego ciosu, co było kwestią nagłośnienia, ale także braku klimatu – nie mogło być jednak inaczej, kiedy sala świeciła jeszcze pustkami. Niemniej jednak trudno mi się przyczepić do samego występu, choć chętnie zobaczyłbym DMD w nieco bardziej kameralnych warunkach. Muszę jeszcze dodać, że numery z nowej płyty na żywo tną jak trzeba, a „Battle Royale” powinno być koncertowym pewnikiem.
Kiedy na scenie pojawili się Virgin Snatch lekko się zdziwiłem. Znam ich całą dyskografię na pamięć (łącznie z nowym albumem), a nie potrafiłem rozpoznać pierwszego numeru. Dźwięk szalał, ale na szczęście wyklarował się w końcu na drugim kawałku. Virgin Snatch to dla mnie zespół zagadka jeśli chodzi o występy w Gdańsku. To przecież znakomity band, świetny koncertowo, z kapitalnym materiałem i rewelacyjnym frontmanem, który nie dość, że jest dobrym wokalistą, to jeszcze specjalistą w rozkręcaniu publiki. Ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu Virgin Snatch zawsze mieli w Gdańsku pod górkę. Widziałem ich już w moim mieście na żywo trzykrotnie, z czego dwa razy w B90, do którego za każdym razem przyjeżdżali w towarzystwie kogoś większego (Frontside i Testament). I za każdym razem publiczność podchodziła do VS z rezerwą. Przy okazji Knock Out Tour nie było inaczej, choć ku mojemu zadowoleniu zauważyłem, że coraz więcej osób na ten koncert czekało, znało kawałki, dopingowało Zielonego i spółkę. Sęk w tym, że Virgin Snatch znów mieli pecha, bo uwagę ludzi w dużej mierze przyciągnęły wyczyny jakiegoś pijanego gościa, który zawładnął połową powierzchni pod sceną. Ale Virgin Snatch walczyli dzielnie i mam nadzieję, że w końcu pokonali tę niewidzialną przeszkodę. W ich secie było kilka nowości z wydanej niedawno płyty „Vote is a Bullet”, między innymi znakomity „G.A.W.R.O.N.Y.”, który poleciał na sam koniec ze względu na charakter miejsca. Znakomicie zabrzmiał też „Ineffective Grand Gestures”, który powinien na stałe znaleźć się w setliście VS.
Na Frontside zrobiło się pod sceną tłoczno – jeśli ktoś miał wątpliwości jak ważny dla sceny jest to zespół, to frekwencja powinna je rozwiać. Miałem nieco obaw odnośnie tego koncertu, ale najwyraźniej wykazałem się małą wiarą. Od pierwszych sekund koncertu publika poszła w ruch. Frontside śmiało zabukowałbym na swoim pogrzebie, bo wygląda na to, że są w stanie rozkręcić każdą imprezę. Widziałem ich na żywo wielokrotnie i w zasadzie nigdy nie zagrali nawet średnio – po każdym koncercie umacniam się w świadomości, że to jeden z najlepszych zespołów na żywo. Koncert Frontside był doskonale przygotowany, jak to zwykle w ich przypadku. Nowa scenografia to białe panele spływające krwią. Zniknęły też elegackie koszule i kamizelki z czasów hardrockowych płyt. Kapela brzmiała świetnie – zgranie, dokładność, pewność siebie, to wszystko wręcz biło ze sceny i działało na publiczność. Cieszyło mnie oglądania w akcji Aumana, który nie dość, że brzmiał wybornie, to jeszcze po prostu poddawał się muzyce, choć przy nowych numerach ze „Zmartwychwstania” miałem wrażenie, że czasami nie jest pewien tekstu. A propos nowych kawałków: najlepiej spośród nich wypadł „Krew, Ogień, Śmierć”, który brzmiał, jakby Frontside grali go od lat. Nieźle wyszedł też „Poznaj swoich wrogów”, ale nieco słabiej „Przynoszę wam ogień”. Stare hiciory za to nieustannie robią robotę: „Bóg stworzył Szatana” z gościnnym udziałem Groova, fenomenalne jak zwykle „Wspomnienia jak relikwie”, „Nie ma we mnie Boga”, „Zniszczyć wszystko” czy „Zapalnik” żrą jak kwas. Wielu czekało na moment, w którym Frontside powrócą do tego, co robią najlepiej, i po gdańskim koncercie żadna z tych osób nie powinna być zawiedziona, choć oczywiście zawsze można narzekać, że w secie nie zmieściły się ten czy tamten numer. Cóż, przyjdzie nam czekać na Fronside w roli headlinera.
No i Decapitated. Nawet nie chcę wspominać tutaj tego, jak poturbowany przez życie jest ten zespół. Ich powrót jest więc tym bardziej triumfalny – w końcu mają okazję promować zeszłoroczny album „Anticult” w Polsce po przykrych przygodach, jakie spotkały Decap za oceanem. Na szczęście nic nie wskazuje na to, żeby to wszystko podcięło Decapitated skrzydła. O odpowiednim czasie światła na scenie zostały wygaszone (jedynie Kemper Vogga świecił jak choinka), a z głośników poleciało industrialne intro, które po chwili zamieniło się we wstęp do „Deathvaluation”, a zaraz po nim poleciał „Kill the Cult”. Setlista Decapów była różnorodna, choć skupiała się na nowszych dokonaniach ekipy. Spośród starości usłyszeliśmy bardzo dobre wykonania klasyków, bez których Decap nawet nie wychodzą na scenę: „Day 69”, „Spheres of Madness” i „Post (?) Organic”. Naprawdę potężnie zabrzmiały też nowsze rzeczy: przy „Angerline”, które poleciało pod koniec, miałem wrażenie, że to numer nagrany gdzieś na etapie „Nihility”, zaś „Blasphemous Psalm…” i „Never” wnosiły do tego repertuaru trochę wręcz imprezowych uproszczeń. Decapitated mają swój styl koncertowy, którego się trzymają – konferansjerka ograniczona jest do absolutnego minimum, między poszczególnymi utworami zapada ciemność, podczas której zespół może odsapnąć i trzyma publikę w napięciu. Ale kapela wydaje się już być w dobrej formie (na pewno pomogła w tym niedawna trasa po Bałkanach) – przerwy nie były zbyt długie, muzycy byli skupieni i dokładni. Odniosłem wrażenie, że coraz bardziej świadomy swojej roli na scenie jest Vogg – podczas koncertu nie jest już tylko i wyłącznie gitarzystą (moim zdaniem wręcz jednym z najlepszych metalowych gitarzystów), ale bierze na siebie także w coraz większym stopniu rolę lidera, jakby zdał sobie sprawę, że pomimo świetnej nieustannie postawy Rasty, to on jest twarzą zespołu, to na niego przychodzi publiczność. Wszystko to tworzy zimną, metalową, odhumanizowaną mieszankę, którą nazwać można jedynie jednym słowem: Decapitated.
Już niedługo Decapitated po raz pierwszy od czasu aresztowania w Stanach ruszą w trasę po Europie. I Europa powinna się już na to przygotowywać, bo zespół jest w być może najlepszej formie w życiu, ma możliwości, jakich jeszcze nie miał i nie zawaha się ich wykorzystać.