To chyba jeden z najbardziej niedocenianych zespołów w Polsce. W USA Foreigner zapełniał i zapełnia stadiony. U nas kojarzony z jednym podniosłym, balladowym hitem, co jest wręcz komiczne. Ponieważ Foreigner ma w repertuarze tyle doskonałych i przebojowych kompozycji, że koncert w Dolinie Charlotty mógłby trwać do bladego świtu.
Przed Foreigner na scenie pojawił się Cheap Tobacco. Kwartet wykonał kilka swoich piosenek, których nie jestem w stanie ocenić. Pozostałem na ich propozycje prawie zupełnie obojętny. Może sprawił to fakt, że gwiazda wieczoru nie zagrała w Polsce przez ponad czterdzieści lat swojego istnienia i nie miałem ochoty czekać dłużej? A może to, że nie miałem ochoty słuchać i śpiewać jakichś banalnych refrenów, cytuję: „pa pa ra pa”? Albo to, że nikt nie powiedział wokalistce, że jeśli opowiada dowcip, to nie należy się samej z niego śmiać? Część publiczności jednak Cheap Tobacco chyba znała, ktoś śpiewał, ktoś żartował, a po występie ustawiła się kolejka po płyty i autografy. Rozgrzewacz sprawdził się w swojej roli.
Foreigner
W redakcji mamy wiele wspomnień związanych z Foreigner. Jeden kolega, dziecięciem będąc usłyszawszy w radio „I Want to Know What Love Is”, zauroczył się w tym utworze tak bardzo, że wciąż go nucił. A że umysł dziecka języka angielskiego jeszcze nie ogarnął, przetłumaczył się sobie pierwsze słowa jako „gary tejkel”. Pięknie śpiewał te słowa.
Dawno, dawno temu nie było dostępu do takiej ilości płyt i innych nośników, jaki mamy dziś. Płyty LP to był skarb przywożony z Zachodu. CD dopiero się pojawiały. Sprytni, a raczej przedsiębiorczy Polacy kasety z muzyką z lepszego świata konfekcjonowali, co potocznie nazywano piractwem. Jedną z najlepszych firm, która wypuszczała na rynek całe dyskografie świetnych zespołów było Elbo. Zebrawszy i nasłuchawszy się do bólu Rainbow, Iron Maiden, U2, Queen i Black Sabbath zapragnąłem czegoś nowego, kupiłem takie Elbo z koncertem Foreigner „Classic Hits Live”. (Jakby ktoś z Państwa miał jeszcze egzemplarz, to z sentymentu chętnie odkupię.) Słuchając pamiętam, że zrobiła ta muzyka na mnie takie wrażenie, że prawie spadłem z kanapy, a przy „Urgent” wydawało mi się, że to ja sam tak wspaniale gram na saksofonie. Co zresztą próbowałem bez skutku udawać.
Kolega fotografista wspomina, że nadmienione już „gary tejkel”, czy też „kolędę wiodącą” owszem, chętnie słuchał, lecz jeszcze bardziej uwielbiał oglądać videoclip. Wydawało mu się, że tak właśnie wygląda dorosłe życie i zazdrościł nowojorczykom stylówy.
Pewna była przeszła niedoszła narzeczona twierdziła, że kiedy chłopak pierwszy raz całuje swoją miłość, to w tle powinna wybrzmiewać „Nessun Dorma”. Wcześniej jednak podczas trzymania się za ręce oraz patrzenia głęboko w oczy, powinna grać ballada Foreigner „I’m Waiting for a Girl like You”. Inaczej chłopak był bez szans. Do tej pory nie znalazła męża, więc romantyzm bywa nieuleczalny.
Myślę, że wiele osób będzie miała podobne wspomnienia, skojarzenia oraz refleksje.
Foreigner powstał w 1976 roku, dlaczego przez czterdzieści trzy lata nigdy w Polsce nie wystąpił?! Dziwne to, bo już raczej jest niewiele zespołów i wykonawców, którzy do Polski nie docierają. Mamy wręcz przesyt – bywają dni, że trzeba wybierać między uczestnictwem w dwóch-trzech koncertach gwiazd zachodnich. Foreigner początkowo posądzany był o kopiowanie stylu Led Zeppelin, co jest sądem mylnym oraz błędnym.
Ostatnią jak dotychczas płytę – „Can’t Slow Dawn” nagrali w 2009 r. Od tego czasu są prawdopodobnie w bezustannym tournée. Ciekawie wypada porównanie głosu wokalisty – wyraźnie się obniżył, co zapewne podoba się paniom.
Sukces zespół osiągnął już pierwszą płytą, jednak największą popularność przyniósł mu album z 1984 r. „Agent Provocateur”. Krążek sześciokrotnie pokrył się platyną, oczywiście głównie za sprawą „I Want to…”, ale to właśnie na tej płycie jest również fantastyczny utwór „That What Yesterday”.
Zespół w trasie aktualnie będąc nie grywa tego utworu, lecz dla polskich fanów zrobiono wyjątek. I to jest właśnie największy plus dodatni koncertu na Festiwalu Legend. Zestaw utworów to było jak „Greatest Hits”, tylko za krótkie. Zaczęło się od „Double Vision”, potem szybko „Head Games” i „Cold As Ice”, które ma krótki fragment instrumentalny podobny do Deep Purple. A potem była pierwsza i jedyna ballada „I’m Waiting for…” właśnie.
Żadne jednak słowa nie oddadzą atmosfery, jaka wytworzyła się między artystami a publicznością. Obok mnie siedzieli zarówno nastolatkowie jak i sympatyczni emeryci. Całe pokolenia ludzi wrażliwych i inteligentnych. Rozumiejących, że Zenek Martyniuk muzyką nie jest, a Foreigner jest i to wyborną. Wszyscy oni zaczęli śpiewać całe utwory od pierwszych słów dynamicznego „Double Vision”. I tak przez wszystkie piosenki. W przerwach zachwyt, brawa, krzyki, piski, po prostu jeden wielki wybuch entuzjazmu. Widać było, że muzykom, którzy zapewne widzieli już pewnie wszystko, takie przyjęcie się spodobało. Uśmiechy nie schodziły im z twarzy, a wokalista zaczął poruszać się jeszcze szybciej. Właśnie – rock to show. Jak zrobić show mając na scenie siedmiu nie najmłodszych już facetów? Trzeba ich dobrze wyreżyserować i pozostawić jeszcze swobodę działania. Dać im też dobre światła i niezły dźwięk. Najbardziej uruchomiony był Kelly Hansen. Ten ma energię niczym maratończyk. Bez ustanku biegał, skakał, wychodził do publiczności, zachęcał do śpiewania, zaczepiał kolegów. W pewnym momencie wyglądał jakby zamierzał zrobić salto. W finale „Hot Blooded” rzucał w perkusistę pałeczkami, tenże je łapał i grał nadal nie gubiąc rytmu. Formę musi mieć Kelly niebywałą, bo przy tym wszystkim tylko dwa, trzy razy stracił oddech i nieco skrócił frazę czy dźwięk. Pozostali muzycy nie ustępowali mu w tej krzątaninie po scenie, jednak to jest tak sprytnie pomyślane, że to Hansen skupiał na sobie uwagę.
Nie wiem tylko czy to było mądre rzucić w publiczność ręcznikiem. Wywiązała się szarpanina, która przeniosła się na wyższy sektor. Być może chodziło o DNA lidera.
Kiedy panie szalały, ba, któraś pozbyła się biustonosza i rzuciła go na scenę, Kelly prowadził krótką konferansjerkę. I bardzo dobrze, nie ma nic gorszego niż lider, który myśli, że jest synem Fidela Castro, a publiczność przyszła wysłuchiwać jego przemów. Hansen w zapowiedziach jest zwięzły. „Są tu jakieś niegrzeczne dziewczyny?”. Pytał dość retorycznie, widząc szaleństwo pod sceną. „Bo jeśli są, to wiemy po co tu przyszłyście! Dla nas, dla tych przystojniaków na scenie. Wiemy, że to o nas marzycie! Przecież każdy z nas jest „Dirty White Boy”! To oczywiście tytuł za chwilę granego hitu. Przed „Feels Like a First Time” krótko i dowcipnie zapowiedział kolegów z zespołu i wreszcie również na scenie pojawił się Mick Jones – założyciel Foreigner. Artysta ma już ponad siedemdziesiąt lat, jest kompozytorem większości utworów Foreigner i zapewne w życiu już nic nie musi. Mimo lat jednak stara się dorównać kolegom, więc to on zagrał intro do „Urgent”, a w tej piosence wiadomo, ważny jest potężny saksofon i słowa. Bo słowa to następna zaleta Foreigner.
You’re not shy, you get around
You wanna fly, don’t want your feet on the ground
You stay up, you wont come down
You wanna live, you wanna move to the sound (…)
You play tricks on my mind
You’re everywhere but you’re so hard to find
You’re not warm or sentimental
You’re so extreme, you can be so temperamental
To fragment „Urgent”, kto teraz pisze takie teksty? Tematem przewodnim piosenek Foreigner jest miłość i wszystkie możliwe jej odcienie. Kiedy jest niegrzecznie w „Dirty White Boys”, to potem następuje trochę romantyzmu. Ktoś na kogoś czeka, ktoś cierpi, ktoś tęskni, ktoś czuje się samotny, a ktoś inny zdradza lub decyduje o rozstaniu. Słowa opowiadają historie o tym, co wydarza się między kobietą i mężczyzną, albo co wydarzyć się może. Są też takie, które mówią o tym, że coś ważnego może nas ominąć. Samo życie.
Set podstawowy zakończył przebój, a jakże wyśmienity, „Juke Box Hero”. Amfiteatr w Charlocie widział wiele, więc pewnie i takie nawoływania, jakie potem nastąpiły do bisu nie są mu obce. Oględnie rzecz ujmując była to histeria.
Wyszli zagrali „Long, Long Way from Home” i od razu perkusista zaczął nabijać rytm, no właśnie ten rytm. Nazywam tę balladę „kolędą wiodącą”, ale jeśli ktoś nie czuje ukłucia wzruszenia przy „I Want to Know…” to musi być po prostu bez serca. To nie jest prosta piosenka o miłości. To pieśń czy hymn raczej o tęsknocie za miłością. Ktoś, kto pisze taką muzykę i słowa wie sporo o tym, co ważne.
Już samo wspólne śpiewanie tego refrenu mogłoby trwać do świtu. A Kenny jeszcze zachęcał i zachęcał… A w kolejce czekało jeszcze tyle innych świetnych piosenek. Nastrój się zrobił natchniony i romantyczny. Myślę, że kiedy Foreigner gra w Las Vegas, to między publicznością chadza sobowtór Elvisa i udziela ślubów błyskawicznych. Wyobrażam sobie, że zamiast „amen” mówi: „love him/her tender” albo „and now you know what love is”.
Po balladzie nastąpił szybki jak krew popędzana adrenaliną „Hot Blooded”. I to był niestety koniec. Zaledwie 1,5 godziny. Tylko dwanaście piosenek i między nimi krótkie solo keybordzisty i perkusisty. Za mało, za krótko, jak można tak traktować fanów, którzy czekali tak długo? Mam nadzieję, że Kelly nie rzucił słów na wiatr i przyjadą wkrótce ponownie. Poproszę. It’s urgent.
Fot. Katarzyna Strzelec