Gdybym miał wymienić kilka zespołów, na których koncert chciałbym pójść 31 października, w Halloween, to na pewno znalazłby się pośród nich portugalski Moonspell. No i wyobraźcie sobie, że miałem taką szansę.
Zacznijmy od tego, że miały tego wieczora zagrać trzy zespoły, a zagrały dwa. Jaded Star, który miał całą imprezę rozpoczynać, miał jakiegoś pecha na trasie i nie dojechał. Z jednej strony szkoda, z drugiej – trudno, nie na nich przecież przyszedłem do B90. A jeszcze z trzeciej strony Bogu dzięki za internet w telefonie – na miejscu (a przybyłem do klubu przed czasem) nie znalazłem żadnej informacji o tym, że pierwszy z zaplanowanych zespołów nie wystąpi.
Nic to jednak, poczekałem, napiłem się piwa. Bardzo mnie ciekawiło, jak wypadnie Dagoba. Francuzom zdarzały się płyty lepsze i gorsze, ale uczciwie przyznaję, że ich najnowszy krążek „Tales of the Black Dawn” uznaję za zdecydowanie najlepszy. Muzykę mają iście koncertową – mocny groove, szybkie, motoryczne numery, trochę agresji, trochę melodii. Dobry materiał, żeby móc przy jego pomocy dawać naprawdę nakręcające publiczność koncerty, z kolei nie na tyle dobry, żeby przebić się do pierwszej ligi. Słowem – support idealny. I trzeba powiedzieć, że zespół zdawał sobie sprawę ze swojej roli. Dagoba uderzyła bezpośrednio i ze sporą dozą energii, której – jak się okazało później – Moonspell nie podjął. Było oczywiście kilka kawałków z nowego materiału Francuzów, było też parę starych rzeczy. Setlista treściwa, choć osobiście nie przepadam za momentami, kiedy Shawter próbuje czysto śpiewać. Rzuć to pan w diabły i zajmij się darciem mordy, co wychodzi ci lepiej. Najwyraźniej jednak nie przeszkadzało to reszcie publiczności, która, choć stosunkowo nieliczna jak na B90, rozkręcała się przy Dagobie dość skutecznie.
Ale w końcu nadeszła gwiazda wieczoru. Zaczęli od najnowszego krążka „Extinct” i na nim w sumie skończyli. Niewiele więcej materiału mieli Portugalczycy do zaprezentowania tego wieczora, ku mojej zgryzocie zresztą. „Extinct” okazał się materiałem niezbyt dobrym na żywo, bo po prostu mało energetycznym. Każdy, kto oczekiwał po Moonspell wyrazistości, agresji i mroku podszytego brutalnością, z czego zespół jest zresztą znany, mógł czuć się zawiedziony. Ekipa ewidentnie koncertowała, żeby sprzedać ostatni krążek. I choć oczywiście nie mogło zabraknąć „Vampiria”, „Alma Mater” i „Full Moon Madness”, klasyków, które zostały niezwykle ciepło przyjęte przez żądną krwi gawiedź, to stanowiły one jednak coś w zasadzie przerwy na reklamy, która okazuje się lepsza od filmu. Poza nimi przypominam sobie jeszcze „Night Eternal”. Zespół pominął milczeniem choćby świetny dwupłytowy album „Alpha Noir/Omega White”, który przecież jest wciąż świeży, bo poprzedzał bezpośrednio „Extinct”. Zamiana gitarzysty na klawiszowca wymuszona lżejszym, bardziej gotycko-rockowym niż jakkolwiek metalowym repertuarem, nie wyszła też na dobre brzmieniu, które najzwyczajniej w świecie straciło kopa. Fernando Ribeiro dwoił się i troił, ale tej halloweenowej imprezy nie uratował ani on, ani wielka czacha jakiegoś rogacza zdobiąca zestaw perkusyjny.
Mówiąc krótko – w porównaniu z rytuałem, jaki Moonspell odprawił w B90 niemal równe 2 lata wcześniej (dokładnie 28 października 2013), tegoroczny koncert zespołu zostawił u mnie poczucie niedosytu, żeby nie powiedzieć – zawodu. Jestem bowiem zwolennikiem cięższej wersji tego zespołu. Nowa płyta, choć nie jest zła, zdecydowanie nie satysfakcjonuje mnie na żywo. Muszę zatem poczekać na sezon festiwalowy, który pewnie zmusi Moonspell do zmiany setlisty, lub do kolejnych studyjnych dokonań kwintetu, by w pełni cieszyć się koncertowym potencjałem Portugalczyków i móc znowu wyć do księżyca.