Zimne piwo, polska jesień i Paradise Lost to połączenie równie odpowiednie co wódka i zakąska.
Starałem się jak mogłem, żeby nie spóźnić się 22 października do gdańskiego klubu B90 – swoje występy tego wieczora zapowiedziały niemiecki Lucifer i brytyjska legenda doom metalu – Paradise Lost. W rezultacie trochę przedobrzyłem i pojawiłem się w klubie godzinę przed koncertem. Załapałem się więc na pokaz przygotowany przez teatr ognia TARO przed klubem. Nie wiem czyja to zasługa, ale fajnie, że ktoś pomyślał o tym, żeby ludziom przychodzącym na koncert zapewnić dodatkowe atrakcje. A skoro o koncercie mowa…
Lucifer
Niemiecki Lucifer powstały na gruzach tak samo niemieckiego The Oath prezentuje podejście do doom metalu w stylu retro. Samo imię „Lucyfer” zwykło się tłumaczyć jako „Gwiazda Zaranna” – nazwa zatem pasuje do kwartetu z Berlina jak ulał, bo przewodzi mu wielce atrakcyjna dla męskiego (i nie tylko) oka Johanna Sadonis. Panna (pani?) Sadonis najwyraźniej lubi retro-okultystyczne klimaty, bo jej zespół brzmi jak wczesne Black Sabbath, tylko lepiej zaśpiewane i znacznie lepiej wyglądające. Przyznam, że krótki występ kwartetu mnie wciągnął. W klimat od razu wprowadziło psychodeliczne intro i wizualizacje. Chwilę potem na scenie pojawili się muzycy i bez zbędnych ceregieli zaczęli prezentować kompozycje z debiutanckiego albumu, który można było nabyć na stoisku z merchem (szkoda, że tak drogo – najwyraźniej nikt nie wytłumaczył muzykom, że te same płyty można w Polsce kupić o jakieś trzy dychy taniej). Posuwiste riffy a’la Iommi sypały się ze sceny, basista, wyglądający jak wyciągnięty żywcem z hippisowskiej komuny szalał, a pani lub panna Sadonis czarowała publiczność rzucając kolejne zaklęcia niczym Hermiona Granger w wersji wamp. Fakt, że śpiewać dziewczyna potrafi, ma mocny, ciekawy, nieco łkający głos. Wydawało mi się momentami, że nieco przeszkadza jej powłóczysta garderoba (ale mnie się często wydaje, że kobietom garderoba wadzi), ale z drugiej strony widać też było, że sceniczna rzeczywistość nie jest jej obca. Nie wiem, czy dłuższy występ Lucifer by mnie nie znudził, bo na dobrą sprawę pomimo świetnych warunków głosowych pani Sadonis chyba nie lubi wykraczać poza swoją średnicę, w której jest jej wygodnie, ale tego wieczoru zespół zdołał utrzymać moje skupienie przez 30 minut. Dobry występ interesującego zespołu.
Paradise Lost
Na gwiazdę wieczoru przyszło nam poczekać nieco dłużej, niż było to zaplanowane. Przed klubem czekało na wejście mnóstwo spóźnialskich, którzy olali Lucifer i niech teraz żałują, bo choć Nick Holmes jest świetnym wokalistą rewelacyjnego zespołu, to nijak mu równać się wizualnie do Johanny Sadonis. Ale jak już Paradise Lost zaczęli, to z grubej rury – od „No Hope In Sight” z ostatniego krążka „The Plague Within”. Ciekawiło mnie, jak będzie brzmieć Holmes. W słabszej formie zdarzały mu się bardzo złe występy – fałszował, nie dawał rady z growlowanymi partiami. W B90 nie przydarzyło się nic takiego. Holmes brzmiał pewnie i potężnie, już od pierwszych sekund otwierającego kawałka był precyzyjny, a jednocześnie nie tracił na animuszu. Reszta zespołu zdawała się mu sekundować. Paradise Lost nie jest zespołem, który na scenie robi nie wiadomo jakie szoł – nie jest to potrzebne, kiepsko też komponowałoby się z proponowaną przez kwintet muzyką. Niemniej jednak chyba na reakcję publiczności Anglicy (i Szwed) nie mogli narzekać. Wypełniony klub świetnie przyjmował kolejne propozycje – zarówno z pierwszych, mocno metalowych płyt grupy, jak i z późniejszych, bardziej elektronicznych. A w końcu także z ostatniego krążka, znów oscylującego w zdecydowanie cięższych brzmieniach. W playliście dość oszczędnie potraktowane zostały trzy przedostatnie albumy: „In Requiem”, „Faith Divides Us – Death Unites Us” i „Tragic Idol”. Jeśli mnie pamięć nie myli swojego reprezentanta w postaci tytułowego numeru miał tylko ten drugi. Aplauzem za to przyjęte zostały takie utwory, jak choćby „As I Die” z „Shades of God” czy „Enchantment” z genialnego „Draconian Times”. Paradise Lost uraczyli gdańską publikę także sporą dawką nowego albumu. Poza wspomnianym „No Hope In Sight” grupa zaprezentowała choćby zapowiedziane kolejno jako najwolniejszy i najszybszy utwór w karierze „Flesh From Bone”, który przywodzi momentami na myśl ostatnie dokonania Holmesa z Bloodbath, i ultraciężki „Beneath Broken Earth”. Może mógłbym kręcić nosem na dobór kawałków do setlisty, ale jestem świadom, że wszystkich nie da się zadowolić, więc nie będę marudził.
Bałem się trochę o realizację koncertu – światła i nagłośnienie. O światła bałem się tym bardziej, że zobaczyłem ile dodatkowego sprzętu zostało zamontowanego na scenie. Niektórzy oświetleniowcy, którzy przyjeżdżali do B90, nie to końca czuli klub i lubili oślepiać publikę do tego stopnia, że wszyscy stali przed sceną ze wzrokiem wbitym w podłogę. Ani podczas koncertu Lucifer, ani podczas występu Paradise Lost nie musiałem odwracać wzroku od sceny – brawa dla pani oświetleniowiec. Z dźwiękiem też w B90 bywa różnie, bo dobra akustyka chyba zaskakuje dźwiękowców. Oba zespoły tego wieczora zabrzmiały jednak świetnie – selektywnie, bez braków, odpowiednio mięsiście, ale też charakterystycznie dla siebie. Jednym słowem: to był dobry wieczór realizatorów dźwięku i świateł.
Mój wieczór, jak również kilkuset (nie jestem pewien ile osób przyszło na koncert, ale było tłoczno – sold out chyba nie było, ale pewnie nie zabrakło wiele) słuchaczy również był udany. Oba zespoły także powinny być zadowolone z tego, co zaprezentowały i z tego, jak zostały odebrane. A skoro wszyscy zadowoleni, to znaczy, że wszyscy się spisali i mogą teraz spokojnie wychylić kielicha na swoją część.
Fot. Karol „Tarakum” Makurat