Koncert wyprzedany na miesiąc przed. Torwar wypełniony do ostatniego miejsca, jeszcze zanim pierwszy support act rozpoczął występ. W Warszawie zagrali: Amaranthe, Apocalyptica oraz Sabaton. Odwołując się do wojennej stylistyki tego ostatniego; wszyscy tę bitwę wygrali. Publiczność, zespoły, organizator, każda ze stron wydarzenia została usatysfakcjonowana.
Amaranthe zaczęło punktualnie niczym hejnał mariacki. Mimo że pełnili niewdzięczną rolę „otwieraczy” zagrali dla pełnej widowni. Wokalistka – Elize Ryd – w otoczeniu długowłosych przystojniaków bardzo się starała. Zespół również. Szwedzi mają oddanych fanów w Polsce, ci zgotowali im w umiarkowane gorące przyjęcie. Cóż z tego? Artystycznie to był najsłabszy punkt programu. Muzyka Amaranthe to taka ni pies, nie wydra. Niby ma być heavy, ale w tle wciąż grają skoczne melodie rodem z disco. Jeśli ktoś ma wątpliwości, to wspomnę, że podczas koncertu wokalistka zaczęła wykonywać taneczne figury niczym z kankana. Tymczasem drugi, męski głos wygrażał growlingiem. Kompozycje też ledwie takie sobie. Wykorzystanie zbyt długiego fragmentu „We Will Rock You”, bardzo tania zagrywka. Zespół Boys też tak robi. Najgorszy jednak, najbardziej drażniący był syntezator. To dziwne, kiedy zespół przystroi się w skóry, ćwieki, glany i zachowuje prawie jak rasowi metalowcy, a w tle pogrywa coś, czego nawet CETI nie wzięłoby na trasę. Mam nadzieję, że Amaranthe to zespół ludzi pracowitych i przemyślą swoją kreację. Ładna buzia, zgrabna noga, pewna żywiołowość na scenie to o wiele za mało. Oko może kupi, ucho niestety więdnie. Na szczęście, set Szwedów trwał zgodnie z planem minut czterdzieści i techniczni błyskawicznie przygotowali scenę do kolejnego występu. Apocalyptica, sądząc po ilości koszulek na grzbietach fanów, mogłaby zagrać na Torwarze samodzielnie. I również być może byłby to koncert wyprzedany. Młodszej młodzieży wspomnę, że w latach 90. zespół wystąpił w Łodzi w… dyskotece. Zawstydzającego obiektu już nie ma, a Finowie stali się światową, poważaną sławą.
Po kiepskim Amaranthe, propozycja metalowych wiolonczelistów była skokiem jakościowym. Jakby, nie przymierzając, po koncercie Rodowicz Maryli na scenę nagle zstąpiła Elina Garanca. Apocalyptica, zgodnie z nazwą, nie gra wesoło. Mimo to owacje, jakie dostawała po każdym utworze były w pełni zasłużone. Drugim z utworów „Grace” zdobyli moje serce i uszy bezdyskusyjnie. Kompozycja, brzmienie, nonszalancja w traktowaniu instrumentów, ale jakże precyzyjne wykonanie – wszystko się zgadzało. Nie dajcie się jednak nabrać, to nie tylko czterech instrumentalistów plus gościnnie wokalistka. To również muzyczne tło puszczane z „taśmy”. Na dwa utwory – w tym cover Rammstein – dołączyła Elize z Amaranthe. Nic to nie wniosło, choć na szczęście i nie zabrało. Potem jeszcze rozszalałe „Hall of the Mountain King” z cytatem z Black Sabbath, przearanżowane, a wręcz świetnie zdemolowane „Seek & Destroy”. I na finał nieszczęsne „Nothing Else Matter”. Ballada, będąca takim kotletem, że granie jej powinno być zakazane. Apocalyptica i tak wykonuje to lepiej od emerytów z Metallicy. Publiczność podchwyciła refren i przez Torwar w refrenie przebiegło sympatyczne pomrukiwanie. Finowie zostawili salę w poczuciu przyjemnego niedosytu. Już w maju będą we Wrocławiu, więc można się skusić, jeśli tylko występ będzie stosownie dłuższy, a nie jakieś banalne pięćdziesiąt minut. Scenę znów opanowała ekipa techniczna, by zamienić ją w pole bitwy. Zasieki, worki z piaskiem, bunkry, działa, transzeje, czołg… Ciekawe, czy kiedyś na scenie pojawią się Katiusze? Z tyłu ogromny, wysokiej jakości ekran. Cokolwiek miało się tu wydarzyć, nie będzie to wołanie o „Love & Peace Forever”.
Sabaton jako atrakcja koncertowa spisał się na wszelkie możliwe medale i ordery.
Jeśli ktoś znalazł się na Torwarze (wygrał bilet w loterii lub dostał go jako prezent niespodziankę) przez przypadek i nie wiedział co go za chwilę czeka. Jeśli ktoś strudzony, bo jechał z Władysławowa, zdrzemnął się w przerwie… To ludzie ci mieli najgorszą pobudkę, jaką można sobie wyobrazić. Sabaton nie zaczął od czegoś głośnego. Sabaton zaczął od salwy armatniej tak potężnej, że zagłuszyła PA i ryk szczęśliwych fanów. Oślepiony i ogłuszony z trudem zarejestrowałem, że właśnie skończyli grać „Ghost Division”, a już rozpoczęli tytułowy utwór z ostatniej jak dotychczas płyty – „The Great War”. Petard na razie wystarczyło, więc w ruch poszedł ogień. Płomienie buchały z przodu i boków sceny, z czołgu w wieżyczce, którego zasiadł perkusista, zza pleców muzyków i sięgały prawie sufitu hali. I ten kawałek skończył się błyskawicznie, Joakim z kolegami zniknął ze sceny. Ta została „zalana” zgniłozielonym światłem i oto nowy atak na fanów – tym razem chemiczny. „Attack of the Dead Men” (zachęcam do poczytania o historii obrony twierdzy Osowiec), gitarzyści w maskach przeciwgazowych, wokalista w stroju wojsk chemicznych i ze stosownym sprzętem z epoki. Zagrane dużo szybciej niż na płycie, wprawiło publiczność w nastrój do zabawy. Ochrona co chwilę ściągała fanów z rąk tłumu.
Joakim nie ma tendencji, by przemawiać niczym Fidel Castro. Specjalistami od długich, nudnych przemów są Bruce Dickinson i Joey DeMaio. Broden czasem rzuci jakimś żartem, czasem podkreśli jak bardzo cieszy się widząc znów przyjaciół z Polski, czasem dopowie trzy zdania tytułem wstępu. To jest heavy metal, ma być szybko, głośno i rytmicznie. Najlepiej, by sekcja grała tempa godne szarży kawalerii. Każdy utwór opowiada o jakiejś bitwie, wojnie, bohaterze. To również wspomniane w tytule korepetycje historyczne. Sabaton chce swoich fanów inspirować. Nie da się nauczyć historii w trakcie rockowego koncertu, ale jeśli ktoś sięgnął po lekturę i sprawdził te czy inne fakty, to znak, że metoda działa. I jeszcze jedno, przez te częste wizyty w Polsce wokalista mówi z doskonałym polskim akcentem. „Kurwa, dobre polskie piwo!” było i poprawne, i zabawne.
Kiedy przyjechali do Polski po raz pierwszy, grali dla niecałych trzystu osób w klubie Progresja, teraz Torwar wydaje się być dla nich za mały.
Koncerty Sabaton to pewne rytuały. Jednym z nich jest „jeszcze jedno piwo”. Publiczność się tego domaga, a lider udaje, że nie może, bo… Nie da rady wytrwać do końca show. W końcu wypija i wszyscy są szczęśliwi. Taka ludyczna zabawa. Niewiele ma to wspólnego z wojskiem, a jeśli już to malowanym. W armii radzieckiej na przykład piło się czysty spirytus i potem trzeba było po spożyciu iść na poligon na nocne strzelanie lub bić Niemca. Wokalista wspomniał jednak o ważnej w historii zespołu sprawie. Kiedy przyjechali do Polski po raz pierwszy, grali dla niecałych trzystu osób w klubie Progresja, teraz Torwar wydaje się być dla nich za mały. Przed występem za najnowszy, koncepcyjny album o I wojnie światowej „The Great War” otrzymali złotą płytę. Do koncertowej scenografii dołączył samolot Czerwonego Barona, w nim ukryty Hammond, który nadał utworowi – „The Red Baron” – wytworne, wibrujące brzmienie, czyli bardziej hard niż heavy. To kolejny „plus dodatni” koncertów Sabaton. Wcześniej można było trochę się znużyć jednostajnością. Teraz, oprócz teatralnych inscenizacji dochodzi wzbogacenie aranży. Czasem zagra jakaś dogrywka z pliku w tle, czasem gitarzyści mogą nieco rozluźnić dyscyplinę i pozwolić sobie na dłuższe solo. Show nie jest ani monotonne, ani nudne. Na ekranie kotwica, 1944, ruiny, znów kanonada i płomienie. Joakim nic nie musi, wystarczy że machnie ręką i cały tłum śpiewa za niego: „Warsaw! City at war!!”, „Warszawo walcz!!!”. Jeśli kogoś „Uprising” nie porusza, to chyba nie jest Polakiem. Na jednym z poprzednich koncertów obecni weterani Powstania Warszawskiego, przy pierwszych dźwiękach tego kawałka zerwali się z miejsc i cały utwór stali na baczność ze łzami w oczach.
Firmie Knock Out należy się z szóstka z plusem za bardzo dobrą organizację. I jeszcze jeden aspekt. Show biznes to właśnie „biznes”. Najdroższe bilety były po 200 zł. Wieczór, sądząc po rozgorączkowanym nastroju wychodzących, udany. Trzy zespoły dały z siebie więcej niż wszystko. Sabaton jako atrakcja koncertowa spisał się na wszelkie możliwe medale i ordery. Nie trzeba więc windować cen na 400 zł i więcej, powiększać w nieskończoność golden circle, manipulować ilością biletów oraz ich wartością, by osiągnąć sukces. Torwar nie jest może najszczęśliwszym miejscem na głośne koncerty. Na trybunach dźwięk odbijał się od ścian, ale na dole było, owszem, głośno, lecz bez irytującego echa. A słuchać cicho heavy metalu, to jak jeździć na torze Formuły 1 rowerem. Sabaton zna się na swojej robocie i czerpie z tradycji a to heavy metalu, a to hard rocka, a to znów thrashu. Wojsko z nich karne (bieganina po scenie nie jest przypadkowa), trochę komiksowe, przerysowane, lecz tego właśnie oczekują fani. Kiedy wokalista wycelował w czołg z bazooki, ten efektownie wybuchł, nastała ciemność i… Na górnych okopach scenicznego poligonu stanęli członkowie Apocalypticy. Wspólnie z Sabaton wykonali pięć utworów. Znów doskonałe posunięcie wzbogacające muzykę i cały koncert. Na koniec połączone pododdziały szwedzko-fińskie wykonały trzy utwory z ważnej dla Sabatonu płyty „Carolus Rex”. Kto poszedł do domu, stracił bisy. A bisy to rzecz ważna, bo Sabaton wtedy wyciąga utwory, przy których wspólnemu skakaniu i śpiewom nie ma końca. „Primo Victoria”, „Swedish Pagans”, zamiast „40:1” „Winged Hussars” i na finał „To Hell and Back”. Par Sundstrom wybiegł z wielką polską flagą, ostatnie efekty pirotechniczne, „dziękuję Warszawo!, dziękuję Polska!”, to już koniec. Mimo to humory wyborne.
Sztuka nie musi być piękna. Musi budzić emocje.
Tekst: Dawid Brykalski
Zdjęcia: Klaudia Żyżylewska