Legenda hard-rocka, niemiecki nieśmiertelny zespół Scorpions ponownie zawitał do Polski. Tym razem, 4 marca 2016 supergrupa pojawiła się w krakowskiej Tauron Arenie.
Koncerty tej trasy odbywają się pod egidą obchodów pięćdziesięciolecia zespołu. Jednocześnie nestorzy heavy-metalu odgrażają się, że to „początek końca” ich działalności koncertowej, w co nie chce się wierzyć widząc ich żywotność na scenie czy też słuchając ostatnich płyt zespołu.
Krakowska hala tego wieczoru tłumnie wypełniła się wielopokoleniową publicznością – podobne emocje widać było na twarzach czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którym hity Scorpionsów towarzyszyły w młodości kilka dekad temu będąc odtwarzane z kaset Stilon Gorzów na magnetofonach marki Kasprzak, jak i najmłodszych fanów rocka, którzy całą dyskografię Scorpionsów mieszczą w smartfonie bądź słuchają jej w internetowym streamie. Świetne, super-profesjonalne show przygotowane przez zespół na pewno zadowoliło wszystkich widzów. Dynamiczny, rokendrolowy koncert, przeplatany oczywiście balladami, z których słyną niemieccy muzycy i piosenkami z najnowszej płyty zespołu zaspokoił apetyty zgromadzonej publiczności.
Chociaż biorąc pod uwagę imponujący dorobek grupy, gdyby koncert miał trwać np. 5 godzin, ci panowie bez trudu i dłuższego zastanowienia wypełniliby go „kamieniami milowymi” w historii muzyki „niepoważnej”. Wierzyć się nie chce, że panowie Klaus Meine czy Rudolf Schenker już niedługo skończą…. 70 lat ! Świetna forma, duża aktywność i dynamika na scenie – rock’n’roll konserwuje. Na pewno krakowski koncert był szczególny dla członka zespołu, który zdecydowanie zaniża średnią wieku (a według wielu pań podwyższa średnią estetyczną ) – „naszego człowieka” w Scorpionsach, czyli basisty Pawła Mąciwody-Jastrzębskiego, który mówiąc kolokwialnie, grał „u siebie w domu”. A i nasza publiczność zgotowała mu wybitnie ciepłe przyjęcie. Znakomicie przygotowana oprawa sceniczna – świetne światła, znakomity montaż video na telebimach – świadczyła o słynnym niemieckim „ordnungu”, który jednak szedł w parze ze spontanicznością i radością z grania.
Co prawda wśród publiczności rozniosła się plotka, że bębniarz James Kottak „rokendrolowo” przygotował się do koncertu i zasiadł za bębnami dość „zmęczony”, co bezlitośnie obnażyły zbliżenia jego twarzy wyświetlane na telebimach, zwłaszcza podczas pierwszych numerów granych tego wieczoru. Ale jednak praca fizyczna powoduje cudowne usuwanie toksyn z organizmu, i z każdym nowym numerem James coraz żwawiej podrzucał pałeczki i zdzierał z siebie kolejne podkoszulki. Podczas „multimedialnej” solówki perkusyjnej, podczas której platforma z bębnami wyjechała w górę, a Kottak dodatkowo wzbudził troskę zaniepokojonych widzów, gdy wdrapywał się na centralki perkusji, żeby poszpanować tatuażami, muzyk rozwiał ewentualne wątpliwości pochłaniając kubek jakiegoś magicznego napoju z plastikowego kubka i jednocześnie dając do zrozumienia, że nie jest to soczek marchwiowy.
Ale nawet jeśli Kottak tego dnia nie był w olimpijskiej formie, to niewątpliwie swoją robotę wykonał na odpowiednim poziomie. No i w końcu to tylko rock’n’roll, i my to lubimy :). A co do pozostałych panów obecnych na scenie – szacun i profeska. I o ile u gitarzystów taka forma mimo biegu lat jest może łatwiejsza do utrzymania, to Klaus wzbudził mój szczególny szacunek, bo jednak latka lecą, a głos to nie gitara – nie zmienisz strun, gdy zbyt długo używany komplet traci świeżość brzmienia. Świetna robota, panie Meine.
Wierzyć się nie chce, że po tylu latach na scenie, no i mając już szósty krzyżyk na karkach panowie grają z taką energią i widać, że ta robota najzwyczajniej w świecie cały czas sprawia im przyjemność. Pomimo tego, że ich multimedialne przedstawienie jest wyreżyserowane pewnie łącznie z „ruchem scenicznym”, panowie (no, może z wyjątkiem Kottaka ;)) biegali po scenie uśmiechnięci, radośni i naprawdę można było odczuć, że to nie wymuszone estradowe pozy. Jak łatwo się domyślić, ten nastrój szybciutko udzielił się publiczności, więc miałem przyjemność przebywać dwie godziny wśród tysięcy uśmiechniętych, czasem wzruszonych rodaków. Ba, okazuje się, że fakt, że Scorpionsi są już raczej „starszakami” nie przeszkadza w tym, żeby na scenie wylądowało kilka gustownych biustonoszy…. ;).
Oczywiście jako publiczność jak zawsze „byliśmy najlepsi”, i podczas najbardziej wyeksploatowanego hitu Skorpionów „Wind of change” nad głowami publiczności pojawiła się wielka polska flaga, przenoszona po całej płycie i trybunach. Pozostaje nadzieja, że zanim niemiecka legenda przejdzie na zasłużoną emeryturę, zdąży jeszcze raz odwiedzić nasz kraj. A jeśli tak się stanie, to zadbają, o to, żeby zagrać w miejscu, z którego ich basista będzie miał bardzo blisko do domu.