Do Warszawy mogę jeździć tylko na takie wydarzenia… Zespół założony z inicjatywy jednego z najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych gitarzystów świata – Zakka Wylde`a, istnego demona i wikinga gitary rockowej, a przy tym gościa niesamowicie poukładanego (wiem, bo gadałem!).
Zakk oprócz występowania z szefem (Ozzym) prowadzi nieugięcie swoją Black Label Society, koncertując „w przerwach” z gigantami gitary w Generation Axe oraz – jak mi onegdaj powiedział – „składając hołd swoim bohaterom Black Sabbath” w Zakk Sabbath. Oprócz samego założyciela formacji w bandzie wielkie nazwiska: Blasko – gitara basowa (Ozzy Osbourne, Rob Zombie), Joey Castillo – perkusja (Danzig, Queens Of The Stone Age).
Trasa ta oraz koncert w Polsce to wydarzenie wyjątkowe z dwóch względów. Po pierwsze trasa „In Honor and Celebration: 50 Years 'O Doom Tour” nawiązuje do pięćdziesiątej (!) rocznicy wydania debiutanckiego albumu pionierów heavy metalu, którymi są bezapelacyjnie panowie z Black Sabbath. Po drugie… był to pierwszy koncert Zakk Sabbath w Polsce. Zakk oczywiście lubi przyjeżdżać w nasze rejony ze swoim sztandarowym Black Label Society, był również z szefem, ale z Sabbath go tu jeszcze nie widzieli… ja natomiast oraz wypełniona po brzegi zatwardziałymi fanami mrocznych klimatów Progresja – TAK! Przyjeżdżając na miejsce nie spodziewałem się takiej białej gorączki. Godzina 19:10 – bramy jeszcze zamknięte… kolejka niemalże pod Pałac Kultury… Widocznie spotkania z fanami w środku klubu musiały się przeciągnąć. Niektórzy zaczęli tracić już cierpliwość, a dość surowo wówczas potraktował nas nasz polski lutowy klimat. 19:40 – bramy się otwierają, tłum ruszył. Pomimo dalekiego miejsca na ogonie kolejki udało mi się dopchać pod samą scenę. Wieczór rozgrzewa DJ Matt Stocks (autorski podcast „Life in the Stocks”). Fajny gość, puszczał świetną muzę, ale nie chciałbym być tego wieczoru w jego skórze. Wszyscy czekają już tylko na Zakk Sabbath!
Jest, około godz 21:30 piece zostają uruchomione, opada również kotara zakrywająca bębny. Ktoś z technicznych podchodzi i kładzie na kolumnach Zakka dwa świecące miniaturowe krzyże oraz figurkę Maryi. Jak się okazało, miało to później swoje zastosowanie. Koncert się rozpoczyna… rozbrzmiewają pierwsze dźwięki „Supertzar”, który kojarzony jest jako utwór otwierający koncerty Black Sabbath. Pojawiają się ciary. Następnie wchodzi hi-hat, Zakk wkracza na scenę prosto na swój podest prezentując pierwsze dźwięki „Supernaut”. Zakk szaleje, ludzie szaleją i napierają do przodu, ochroniarze rozpoczynają łowy na ludzi „na fali”, którzy po tych „przechwytach” udając się na koniec lokalu po jakimś czasie znowu lądują w ich ramionach (jak?!), a ludzi jest tyle, że nie ma szans odwrotu… zapowiada się gorący wieczór.
Następnie wchodzi „Snowblind”, „A National Acrobat”, „Orchid”, „Under the Sun”, nie zabrakło „Into the Void”, „Children of the Grave”, czy „N.I.B.” Zakk daje z siebie wszystko – lata z lewej do prawej, gra dosłownie dla każdego… a jak gra, tego chyba nie muszę nikomu tłumaczyć. Tego wieczoru panował doskonały klimat. Zakk grał na swoich gitarach Wylde Audio, w większości na Purple Barbarian, posiadający atrybuty Gibsona SG, który z resztą był pod kolor jego purpurowego kiltu. Piece – tym razem Marshalle. Oprócz gry na „wszystkie fronty” nie zabrakło również części solowej, gdzie, jak to Zakk zwykł robić, udał się jak gdyby nigdy nic na sam koniec sali, aby tam zatrzymać się na chwilę i pograć dla ludzi zgromadzonych przy wejściu… niesamowite! Zdradzę tajniki owego „ołtarzyka” na kolumnach. Otóż od czasu do czasu Zakk przyklękał tam w pozie modlitwy oraz popijał wodę odpoczywając po prostu.
Wieczór zamknął oczywiście „War Pigs”. Cały koncert liczył około 15 utworów. Ze sceny szła ściana dźwięku oraz niesamowitej energii. Było ich trzech, ale zagrało chyba z dziesięciu… Potężna dawka adrenaliny i rocka. Jak grać to tylko tak, ostro, bezkompromisowo, na całego i dla wszystkich. Z drugiej strony po raz kolejny polska publiczność nie zawiodła, widać to było po wypełnionej po brzegi Progresji oraz po minie samych muzyków. Mam nadzieję na powtórkę!
Fot. Wojtek Bryndel