Believe gdzieś zaginął, a teraz skądś wrócił, przynosząc ze sobą siedem wdów. Są to wdowy tyleż ładne, co smutne – jak to wdowy. Tak to zresztą w polskim rocku progresywnym już się przyjęło, że jak progresywy, to smutek. Tutaj jest on przynajmniej uzasadniony konceptem wydawnictwa – Believe postanowili bowiem opowiedzieć historię siedmiu wdów żegnających swoich bliskich.
Abstrahując od charakteru albumu, „VII Widows” to płyta udana. Mirek Gil utrzymał pomimo zmian kadrowych swój zespół w spójności stylistycznej. Album przynosi zatem bardzo dużo charakterystycznych dla wcześniejszych dokonań Believe spokojnych, melancholijnych zagrywek gitarowych, a i Satomi dołożyła zestaw skrzypcowych partii w swoim stylu. Believe grają na „VII Widows” bez wahań w żadną stronę, trzymają się raczej spokojnych, wygodnych temp, unikają matematyki, próbując eksponować instrumenty melodyczne – gitarę, skrzypce, wokal. Chwilami zaskakująco mocno pokazuje się też basista Przemas Zawadzki, który choćby w „II” czy „IV” brzęczy bardzo wyraźnie. Jeśli ktoś interesuje się polskim progresywem nieco bardziej niż tylko poprzez Riverside, na „VII Widows” znajdzie też jakieś mrugnięcia w stronę Collage, poprzedniej ekipy Gila, ale też początków samego Believe. Pod względem kompozycyjnym płycie tej trudno bliżej jest bowiem do pierwszych dokonań zespołu, niż tych świeższych krążków. Można zatem zarzucić kwintetowi zachowawczość i brak ryzykownych rozwiązań, ale mimo tego (a może dzięki temu) albumu słucha się po prostu bezproblemowo, choć chwilę mi zajęło zanim przyzwyczaiłem się do momentami nieco zbyt rozedrganego głosu nowego wokalisty Łukasza Ociepy.
Reasumując, dobrze, że Believe wrócili. Choć nie przynoszą ze sobą rewolucji (chyba nikt też jej po nich nie oczekiwał), to dokładają jakość, a ta jest zawsze w cenie.
Wyd.: Music & More Records