Zajrzyjmy tym razem na południe kraju. Pełno tam rejonów ciekawych pod względem turystycznym i artystycznym, ale tym razem ominiemy te najbardziej oczywiste ośrodki jak Kraków czy Katowice, za to pojedziemy do Tychów, a stamtąd 250 kilometrów do Rzeszowa drogą A4 (trasa obejmuje odcinki płatne, przygotujcie drobne).
Słowo się rzekło, wycieczkę zaczynamy w Tychach. Tam wita nas kwartet Double Blind i ich pierwszy longplay „Basement Dolls”. Double Blind proponuje nam melodyjnego, nowoczesnego hard rocka, z którego momentami przebija heavy metal oraz grunge. Zaczyna się od niezbyt pozytywnego intro wklejonego na początek „So It Goes”, gitarowego rzezimieszka zbudowanego na bazie energicznego riffu i dość skocznego rytmu. W tej skoczności Double Blind czują się najwyraźniej dobrze. Perkusja na „Basement Dolls” raczej ustępuje miejsca gitarom, nie komplikując sobie sytuacji, ale jej wysoko brzmiący werbel sprawia wrażenie, jakby pokrywał się z hi-hatem, przez co bębny brzmią lekko. To przypadek wynikający raczej z niedopracowania brzmienia, bo koncept na muzykę Double Blind jest inny, a owo brzmienie perkusji pasuje w zasadzie jedynie do spokojnych fragmentów w „Simple Words”. Grupa stara się trzymać sprawdzonych rockowych schematów, tu i tam nawiązując do Alice In Chains („If You Don’t Mind”), klasyki grunge („Afraid”) czy nieco późniejszego alternatywnego metalu („So It Goes”, fragmenty „Flames”) albo bardziej południowych riffów („Another Day”). Nic z tych rzeczy nie można uznać za odkrywcze, ale nie posądzam Double Blind o próby wymyślania prochu na nowo. Jeśli komuś taka mieszanka przystępności z oczywistymi inspiracjami i bez silenia się na „sztukę” pasuje, to proszę bardzo, „Basement Dolls” czeka. Płyty słucha się bezproblemowo (jeśli komuś nie przeszkadza brzmienie – rozumiem, że może przeszkadzać, ale nie rozumiem, jeśli przeszkadza bardzo, bo w gruncie rzeczy jest klarowne i nie powinno wpływać na odbiór), jest na niej parę patentów, które cieszą ucho i zapadają w pamięć. Dobrze spisuje się wokalista, któremu angielski wydaje się nie przeszkadzać (pomijam „Afraid”, w którym pomysł na melodię w refrenie załapałem dopiero po kilku przesłuchaniach…).
„Basement Dolls” to znośny debiut, na którym znalazło się zarówno parę ciekawych patentów, jak i parę niedociągnięć, które jednak można wybaczyć zespołowi, który stawia pierwsze kroki w fonograficznym świecie.
250 kilometrów dalej swoją debiutancką płytką cieszy się trio Sons of Nibiru. Parę faktów, które pomogą wam na początek zrozumieć, czym jest, a czym nie jest Sons of Nibiru. Płytka nazywa się „Hellspirit”, ma kolorową, psychodeliczną okładkę autorstwa Miodka z Dopelord, nagrywana została pod okiem i uchem Haldora Grunberga, miksowana była przez tegoż samego Haldora w jego własnym Satanic Audio, a w środku pudełka znalazło się logo Green Plague Records, podziemnej oficynki wydawniczej należącej do Dopelord i zajmującej się do tej pory niemal wyłącznie wydawnictwami tejże grupy. Jeśli te wszystkie nazwy i nazwiska coś wam mówią, to wiecie już, z czym jeść Sons of Nibiru. Trio proponuje rozwleczony, leniwy, transowy do granic możliwości stoner/doom, przy czym jednocześnie uciekający od klasycznej formatki tego gatunku. Po wciśnięciu „play” wita nas utwór „The Signal” z djembe i didgeridoo w roli głównej – prawda, że już jest inaczej? Tak naprawdę niewiele trzeba było Sons of Nibiru, żeby wyjść poza schemat. Oczywiście, jest tutaj wszystko, co powinno być na stonerowo-doomowym albumie – długie, mocno psychodeliczne kompozycje, transowość i mantrowość, relaksująca repetytywność. Sęk w tym, że w odróżnieniu od tuzów gatunku, takich jak choćby wspomniany Dopelord, ale także Belzebong, Weedeater czy nawet Electric Wizard, rzeszowianie postawili jeszcze bardziej na odlot. Na pierwszym planie „Hellspirit” nie jest riff – on tu oczywiście jest, pulsuje wraz z wolno i oszczędnie sunącą warstwą rytmiczną – ale atmosfera odprężającymi melodiami. Nie ma na tej płycie charakterystycznej agresji, nie ma też posępności. Owszem, brzmienie jest ciężkie i brudne, ale nie ekstremalne. Rozświetla je melodia gitary prowadzącej („Arrival”, „Pulsar”, „The Journey”, czasami w towarzystwie wokali z ponakładanymi efektami tworzącymi spacerockową atmosferę, jak choćby w „Star Sailor”). Jedyny moment, w którym można Sons of Nibiru podejrzewać o jakieś chętki ruszenia z tempem do przodu, to utwór tytułowy, ale i wtedy rzeszowianie robią to w lekki, skoczny i wesoły (szczególnie jak na specyfikę gatunku, w którym się obracają) sposób, z którego można nawet wyciągnąć nieco wczesnego Queens of the Stone Age.
„Hellspirit” wbrew tytułowi jest bardzo odprężającą płytą. Fajnie się przy niej tripuje. W odróżnieniu od innych albumów w stoner-doomowym uniwersum krążek Sons of Nibiru jest zdecydowanie bardziej po pogodnej stronie narkotycznego tripu.
https://www.youtube.com/watch?v=2gg0md1GnHo