Zacznijmy od tego, że na albumie “The Book Of Life” znalazły się gwiazdy światowego formatu: Blaze Bayley, Doogie White, Grzegorz Skawiński, Krzysztof Misiak, Jacek Krzaklewski i Mietek Jurecki. Formuła albumu, którą przyjął Bartosz „Bratek” Wójcik sprawdza się tylko wówczas, gdy materiał jest spójny. Chodzi o to, by pogodzić tylu gości, którzy stanowią przecież zupełnie różne osobowości, aby doszło między nimi do brzmieniowego i stylistycznego porozumienia na muzycznej płaszczyźnie.
Odpowiada za to producent Dariusz Kowalski oraz współproducent i autor kompozycji czyli Bartosz Wójcik. No i udało się, płyta jest monolitem, skondensowaną i przemyślaną dawką rockowo – gitarowych emocji. Nawet sample i loopy Misiaka w „All I’ve Known”, czy tytułowym „The Book Of Life” zostały tak wpisane w rockowy idiom, że stanowią jedynie element aranżu, a nie instrumentalną dominantę. Nad wszystkim niepodważalnie panują potężne riffy i solówki lidera, kompozycje związane są charakterystycznymi gitarami „Bratka” i… rozmachem realizacyjnym. Miałem wrażenie, że wszystkie instrumenty pokazują tu co mają najlepszego, a muzycy grają na 120% swoich możliwości.
Prawdziwą energię słychać, gdy wchodzą charakterystyczne gitary w dropach, to taki hak Bartosza na słuchaczy i gitarowych maniaków. Zmienia się wówczas charakter utworów (doskonale słychać to w „Don’t Let Me Down”, jak i w „Believer”), staje się groźniej, mroczniej, siarczyściej. Kto by się spodziewał, że Bratkowi aż tak ostro w duszy gra. Fajne jest to, że w utworach Bratka nic nie jest oczywiste i przewidywalne, a przecież widmo banału wisi nad prawie każdą tego typu polską produkcją. Chodzi nie tyle o formę (bo z rockowego schematu niewiele oryginalnego można wycisnąć), co o kompozycje, melodie i harmonie, które lider pisze jak prawdziwy zawodowiec.
Nawet gdy wchodzą pierwsze na płycie gitary akustyczne w „Bad Man” brzmią one niespotykanie, a Michał Mysza na wokalu (śpiewa w większości kawałków) ewidentnie daje radę ze swoim mocnym, pewnym timbre. Oczywiście są skojarzenia, np. „The Machine” to dla mnie jakby uwspółcześniony Whitesneake, w „Ghost” słychać echa Zakka, w „Ulysses” Soundgarden (refreny), ale wszystko jest podane rozsądnie i przekonująco. Oby więcej takich płyt!