Skład
Kacper Kaczmarek – gitara
Michał „Cygan” Mackiewicz – gitara
Maksym Kędzierski – bas, wokal
Szymon „Rezus” Wójcik – perkusja
Internet:
www.facebook.com/Bloodsplash
Lubię niespodzianki, a Bloodsplash są dla mnie bardzo sympatyczną niespodzianką. Zespół pochodzi ze Słupska, który dotychczas kojarzył mi się z Calm Hatchery i sporą liczbą znajomych. Chyba trzeba będzie zaglądać tam częściej.
Wtajemniczonym w metalowe meandry wystarczy jeden rzut oka na okładkę „Pristine Lust”, żeby wiedzieć, z czym mają do czynienia. Bloodsplash grają thrash, ale jak bardzo różnią się od innych młodych grup parających się tym gatunkiem, to wiedzą tylko oni sami (i ja). Przede wszystkim słupszczanie nie pędzą bezmyślnie na złamanie karku, nie chcą być drugim Municipal Waste, od rodzimego Terrordome dzieli ich stylistyczna przepaść. Ale nie jakościowa, kwartet bowiem swój thrash gra dość specyficznie, a mianowicie… stosunkowo wolno. Wolny thrash, kumacie?
O co tu chodzi? Weźcie sobie Testament, obierzcie go z tych super ostrych i szybkich fragmentów, zostawcie tylko tempa średnie i wolne i ten ogromniasty, przytłaczający ciężar. Owszem, ktoś mógłby się kłócić – przecież Bloodsplash też potrafią przyspieszyć. No pewnie, że potrafią. Ale to, co stanowi o istocie siedmiu kawałków zarejestrowanych na „Pristine Lust”, to ten cholerny ciężar. Nawet jak zespół gra szybko (a szybkie tempa opierają się głównie na pracy perkusisty), jak w „Cock’o’Corn” czy „Blood & Dust”, to i tak przeważają te kilogramy. Ciężar i agresja, doskonały metalowy duet. Połączenie równie fantastyczne co wódka i zakąska.
Nie wiem, ile muzycy Bloodsplash mają lat, ale sporo z nich musieli spędzić na ćwiczeniach. Ani do strony wykonawczej, ani realizacyjnej nie mogę się przyczepić. Riffy nie są może jakieś super świeże, nie ma tu jakichś rozwiązań, które zawstydziłyby Alexa Skolnicka, ale przecież nie o to chodzi. Groove tu po prostu rozsadza głośniki – pomagają w tym niewątpliwie te niespieszne jak na ten styl muzyczny tempa. Solówki sprawne, widowiskowe i uzupełniające piosenki. Perkusja bezlitosna i dokładna jak automat. Zaskoczyły mnie wokale. Niewiele się w nich dzieje, więc powinienem psioczyć i kręcić nosem. Wokalista operuje głosem na wygodnych dla siebie wysokościach, nie tworzy jakichś skomplikowanych melodii, nie jest też jakoś przesadnie dokładny. Ale otwierający płytę „Gun, Snow & Tits” dał mi w tej kwestii do myślenia. Te wokale w swojej niezmienności i agresji są po prostu bezlitosne i proszę to traktować jako komplement. Trochę gorzej mi się słucha, kiedy w partiach wokalnych pojawiają się melodie, ale i tak jest bardzo dobrze.
Cała płyta naprawdę porządnie kopie w podbrzusze, a tacy masochiści jak ja bardzo sobie dobrego muzycznego kopniaka cenią.