Ciekawe w rozwoju Bring Me The Horizon jest to, że wyszli ze sceny metalcore i deathcore, ich idolami byli panowie z Carcass czy At The Gates, ale nigdy nie bali się eksperymentować i czerpali garściami z elektroniki, nurtów emo, alt rock czy math core, a dzisiaj oferują już całkiem dalekie od swych korzeni dźwięki.
Mamy do czynienia ze świetnie wyprodukowanym progresywnym, technicznym pop rockiem. Może niezbyt ambitnym, ale przez to przystępnym. Jeśli taki styl w ogóle istnieje, to BMTH są chyba jego najlepszym przykładem. Dla wielu fanów tego zespołu sprzed 10 lat koszmarne jest to, że okładka płyty jest niemal… walentynkowa! Pudełko oklejono czerwonymi serduszkami, co prawda jakby krwistymi, nie do końca romantycznymi, ale jednak. Poza tym tytuł płyty to po portugalsku „kocham”… Dobra, koniec pastwienia się, chłopaki od pierwszego utworu eksperymentują, odlatując m.in. w rejony elektro czy dubstep. Jeśli uda się nam przebrnąć przez pierwszy utwór („I Apologise If You Feel Something”), dalej powinniśmy być już ukontentowami. Co prawda jest intro bez gitar, ale słychać produkcyjną najwyższą ligę – czapki z głów przed frontmanem Olivera Sykese i klawiszowcem Jordana Fisha, bo to oni wzięli się za album. Od początku uderza brzmieniowy rozmach. Lee Malia i spółka otwierają drzwi tego albumu solidnym kopniakiem, jakim jest „Mantra”, drugi kawałek na płycie. Zwaliste, ale cięte gitarowe riffy i potężne panoramy zagranych ultraprecyzyjnie dźwięków ogarniają słuchającego z wszystkich stron i nie chcą wypuścić do ostatniego utworu. To uczucie, jakby połączyć Dirty Loops, 30 Seconds To Mars i jeszcze The Dillinger Escape Plan… W podobnym tonie pisano o poprzednim albumie „That’s the Spirit” (2015) i mamy tu kontynuację tego kierunku. Lekką przesadą jest tylko „Nichilist Blues”, który co prawda jest „pod nóżkę”, ale m.in. efekt side chain powoduje zbyt jednoznaczne skojarzenia z dyskoteką… Na szczęście dalej jest już bardziej po męsku, posłuchajcie „Wonderful Life” lub „Medicine”. Ten bardziej popowy, komercyjny kierunek BMTH okaże się całkiem strawny, zwłaszcza jeśli zdecydujemy się wysłuchać płyty z żoną lub dziewczyną – zacznijmy wówczas od „Mother Tongue”, gdzie pięknie brzmi bas Matta Keana. Podsumowując: imponująco wyprodukowana płyta w duchu elektrorockowym.