Styczniowy „Garaż” to dwie kompletnie od siebie różne płyty, obie nieco zaskakujące jakością, bo łatwo byłoby je podejrzewać o przeciętność.

Podchodziłem do The Matter of A niechętnie, bo wyczytałem, że to rock progresywny, a większość rocka progresywnego to takie nudy, że dawkowanie ich sobie zimą może spowodować zejście z tego padołu łez. Wielu domorosłym progrockowcom wydaje się, że smęcenie na gitarce jest wystarczające do wytworzenia jakiegokolwiek klimatu, a jak jeszcze dołożysz do tego takie czyściutkie, lekkie wokale, to już w ogóle będzie pełnia szczęścia, a jak ktoś tego nie rozumie, to znaczy, że się nie zna. Ale cóż, prawda jest taka, że nie każdy może być Mariuszem Dudą albo Stevenem Wilsonem.
Nie wiem jak na takie sprawy zapatruje się Artur Jankowski, który w pojedynkę napisał i zagrał całą płytę „Anomalous”, ale wyszło mu zdecydowanie lepiej niż większości rodzimej progresji. Może dlatego, że Artur, jako The Matter of A, faktycznie postanowił coś pokombinować, pomieszać, nie stawiał sobie granic i pozwalał swojej muzycznej wyobraźni na dowolne konstrukcje, zamiast po prostu odgrzewać kotlety nagrane w latach siedemdziesiątych przez inne zespoły.
„Anomalous” to przede wszystkim płyta ciężka, niekoniecznie dzięki tkance dźwiękowej, choć parę przesterowanych gitar tu znajdziecie. Unosi się tu duch doomowej czy gotyckiej sceny, podobne krążki mógłby swojego czasu nagrywać Tiamat („Stillness” na pewno nie osłabiłby repertuaru zespołu Edlunda). Jankowski na szczęście nie stara się śpiewać obrzydliwie czysto, pieści swoje wszystkie chrypy i naturalne niedociągnięcia w głosie. Jego wokale suną nisko i powolnie nad bardzo tłustą, basową tkanką, która poskładana została ze wszystkiego, co ciężkie. Bas jest ciężki, gitary, nawet jak są czyste, to są ciężkie, klawisze są jeszcze cięższe, elektronika to już w ogóle, jasny gwint, nawet saksofon się zrobił ciężki. W poszczególnych utworach dochodzą kolejne elementy układanki – jakieś dziwne przydźwięki, inne instrumenty, które nienachalnie budują mroczną i lepką atmosferę muzyki. „Anomalous” nawet na chwilę nie otwiera okna, żeby wpuścić nieco światła dziennego do swojej sztuki. To raczej muzyka desperacji, czasami odważnie stająca na nogi wraz z basowo-gitarowymi riffami, które choć na moment dodają kompozycjom motoryki.
Jeśli ktoś mi powie, że The Matter of A to jakieś dzieło życia Artura Jankowskiego, projekt, nad którym pracował w wolne wieczory od lat, bo go gryzł i nie dawał mu spokoju – uwierzę. „Anomalous” brzmi jak katharsis, emocjonalny rollercoaster, ze startem w nieskończonym smutku i spokoju „Garden A.M” albo „The Poison Inside”, a metą w niespodziewanie agresywnym zakończeniu „My Vibe Today” czy zaskakująco doomowym „Stillness”.
Świetną robotę nad płytą wykonali także Magda i Robert Srzedniccy w Serakosie. Posklejanie tych wszystkich dźwięków, nadanie im sensu, operowanie pogłosem i delayem nie mogło być łatwą rzeczą, ale udało się. Dzięki temu brzmienie albumu sprawia wrażenie żywego, płynącego, słuchacz raz ma wrażenie, że stoi nad wodą i słucha szumu fal, innym razem, że jest zamknięty w pustym pomieszczeniu, w którym dźwięki odbijają się od ścian jak szalone. Produkcja koreluje z muzyką – czasami uspokaja, czasami doprowadza do szaleństwa. „Anomalous” to znakomity album, z którego dumny powinien być zarówno Artur Jankowski, kryjący się pod pseudonimem The Matter of A, jak i odpowiadający za rejestrację i miks Srzedniccy.

Diapositive to dla odmiany blues-rockowy kwintet z Krakowa. Ich debiutancka EP-ka to sześć utworów plus intro, które jest nieco mylące, bo dopóki nie wjedzie kolejny numer „On The Crossroads” nie mamy pojęcia, z jakiego rodzaju muzyką mamy do czynienia. A Diapositive grają przyjemnie. Jest w tym nieco feelingu sięgającego ZZ Top, jest trochę melodii à la Josh Homme, jest też wyobraźnia muzyków, a nie ma za to kurczowego trzymania się jednej stylistyki. Pięknie instrumentalnie uwity jest numer „Kind Word Harm”, w którym to gitarki chodzą super przyjemnie, przejmując też od wokalistki Anny Kopeć nieco blasku. Anna się tym jednak bynajmniej nie przejmuje, pozwalając to tu, to tam prowadzić instrumentom, samej dostosowując się do tego, co proponują. Gitarzyści Diapositive też nie są przywiązani do jednego brzmienia. O ile „Kind Word Harm” brzmi lekko i skocznie, to gitary w „Hold On” są już porządnie przesterowane i hałasują jak w porządnym rockowym numerze, co zresztą w ogóle nie robi różnicy wokalistce, która niezmiennie trzyma wysoki poziom. „Hold On” to przy okazji świetny numer na zakończenie albumiku, jest pulsujący, pełen groove, ale też z wyrazistym wyciszeniem i rozwlekłym pejzażem w środku, trochę jak mocno przyłożony stempel pod urzędowym dokumentem – głośny i nieco rozmazany. Wcześniej też dzieją się fajne rzeczy, bo w „Shine” pulsuje reggae’owy letni rytm, spokojny „Don’t Pass Me By” proponuje nieco klasycznego rocka ze świetnie zagraną partią gitarową, a „Sunrise” to już rasowy blues-rock zostawiający dużo miejsca wokalistce, która korzysta z niego skrzętnie. Cała EP-ka jest więc fajnie zróżnicowana, angażująca słuchacza i dająca przyjemność z kontaktu z muzyką. Diapositive lubią grać cicho, lepiej czują się w spokoju, Anna Kopeć wyciąga wtedy w swoich melodiach całą gamę emocji. Tego typu utwory uwypukla zresztą produkcja, podkreślająca czyste, ładne brzmienie gitar i pewnej sekcji rytmicznej. EP-ka jest zdecydowanie godna polecenia wszystkim, którzy cenią sobie dobre, emocjonalne piosenki, mieszające blues-rockowe brzmienie i popową chwytliwość.