Album The Moon dotarł do redakcji dzięki listonoszowi. Zespół Setheist z kolei śledziłem od jakiegoś czasu. Tak się zatem złożyło, że mogę teraz zestawić obie te grupy w jednym tekście. The Moon i Setheist to co prawda dwa zupełnie różne muzycznie twory, ale wspólnym mianownikiem niech stanie się fakt, że w obu na pierwszy plan wysuwają się panie wokalistki. Postanowiłem jeszcze dorzucić do tego zestawu króciutką EP-kę gdańskiego Piołunu. Tam akurat grają sami faceci, ale w sukurs przyszła mi informacja, że piołun zwany jest panieńskim zielem. Powiązanie jest więc mocno naciągane, ale wystarczy mi jako wymówka, żeby o nich wspomnieć.

Setheist wydali jakiś czas temu bardzo udany album pod tytułem „They”. Zdobi go biała okładka z grafiką autorstwa Maksyminy Kuzianik, wokalistki grupy (pani Maksymina podpisana jest w albumie pseudonimem Maxi the Pussyfer, co mi jakoś nie licuje, ale niech będzie). Rzecz w tym, że Maxi zdaje się w ogóle grać w Setheist pierwsze skrzypce. Zespół proponuje swoim słuchaczom melodyjną, łatwo przyswajalną wersję heavy metalu, z której nic nie wystaje. Nie jest ani zbyt cukierkowo i za bardzo pod publiczkę (czytaj: z dala od Disturbed czy innych Nickelbacków), ale nie jest też na tyle brutalnie, ciężko czy szybko, żeby nie dało się puścić znajomym nieotrzaskanym w metalu. Setheist mają też dryg to komponowania zgrabnych, zapadających w pamięć numerów. Prym wiedzie szczególnie otwierający płytę i wwiercający się pamięć przez wokale „Vanishing People”. I tu wracamy do sedna sprawy – o ile muzycy Setheist grają naprawdę dobrze, brzmią mięsiście i sprawiają wrażenie porządnych fachowców, to sorry, ale wizytówką pozostaje Maxi. Dziewczyna śpiewa po prostu bardzo dobrze, bez problemu odnajduje się w charakterze piosenek i nie boi się czasami nieco ich ubarwić i „upopowić”. Gdyby wyciąć wokale Maxi, część kawałków Setheist mogłaby robić za ciężkie metalowe walce, ale wokalistka sprawia, że zyskują one dodatkową wartość – stają się przebojami. Moim zdaniem Setheist jednak najlepiej wypadają wtedy, kiedy chcą pokazać pazury. Wspomniany „Vanishing People”, pełen groove’u „Swines”, energetyczny „Feto in Fetu” i generalnie świetny „The Truth Is Out There” to najlepsze momenty na płycie. Album „They” jest naprawdę udany i jeśli Setheist nie zabraknie zmysłu marketingowego i determinacji, to wkrótce duże kluby będą się same do nich zgłaszać.

Płytka „Nów” zespołu The Moon ma z kolei ciemną okładkę, a w środku marną fotoszopkę z członkami zespołu wyskakującymi zza księżyca. Od Setheist różnią ich jeszcze inne rzeczy – nie wydali się sami, a za pośrednictwem sopockiego Solitonu (co pewnie akurat niewiele zmienia), zdecydowanie nie są zespołem metalowym, a rockowym, i trzymają się polszczyzny w tekstach. The Moon grają w sumie dość uroczo, łatwo się to łyka. Na prostej gitarowo-perkusyjnej podstawie plumka sobie troszeczkę klawiszy, czasami wskoczy jakaś żywsza solówka (na przykład w numerze „Pani domu”). Muzyka łatwo wpada w ucho, ale też całkiem łatwo z niego wypada, bo przy dłuższym zetknięciu zaczyna nużyć. Trzeba oddać zespołowi, że kombinuje i szuka. Po kilku przyjemnych brzmieniowo aż do przesady piosenkach wchodzi na przykład taka „Nadzieja”, hałaśliwa, przesterowana, przynosząca skojarzenia z końcowym O.N.A. albo niemalże trip-hopowa „Kolej rzeczy”. To jednak jedne z niewielu wystających dynamicznie piosenek. Większość albumu „Nów” jest wygładzona, uspokojona, jakby momentami muzycy chcieli ruszyć do przodu, ale trzymała ich w miejscu konwencja. Dostosowuje się do niej też wokalistka, która śpiewa poprawnie, ale również mało dynamicznie. Wyśpiewuje melodie, trzyma się dźwięków, ale brakuje jej jakiejś energii, pazura. Czasami przyda się zaśpiewać coś głośniej, zaryzykować wysokie tony, wyjść z bezpiecznej średnicy, inaczej wszystko brzmi jak w stereotypowej poezji śpiewanej – płasko i nudno.
Na dobrą sprawę jednak „Nów” trzyma poziom. Pod względem brzmieniowym płyta może się zdecydowanie podobać, bo fajnie wyważone są na niej klasycznie brzmiące gitary, troszeczkę brudu i wychodzące często przed szereg klawisze. Niezła płytka, żeby się położyć, założyć słuchawki i odpłynąć. Na imprezie się raczej nie sprawdzi.

Co innego Piołun. Piołun sprawdzi się na imprezie. Zespół firmują swoimi nazwiskami i twarzami między innymi ludzie z nieistniejącego już stonerowo-rockandrollowego potworka Naked Brown, po którym wciąż noszę żałobę (kto śledził mniej więcej trójmiejską scenę muzyczną, ten pewnie zespół kojarzy). I na dobrą sprawę Piołun wydaje się po trosze rozwinięciem pomysłu na Naked Brown. Jest bezpośredni rock and roll, nastawienie prosto w ryj. Poza klasycznym rockowym riffem i sekcją, harczanymi wokalami Plastucha (z godnymi uwagi polskimi tekstami, a to rzadkość) mamy też klawisze udające chwilami organy Hammonda, które dodają muzyce Piołunu mocno klasycznego sznytu. Niby słychać Motörhead (nie bez kozery część zespołu udziela się też w coverbandzie Motörhead), ale znajdziecie i Deep Purple, i trochę punk rocka. Słychać jednak, że Piołun grają dla siebie i nie silą się na bycie takim bardzo poważnym zespołem, dla którego muzyka skończyła się po „Child in Time” i którego życiowym i artystycznym celem jest wylądować w „Teraz Rocku” i na Liście Przebojów Wszech Czasów Trójki. Piołun nie jest przeintelektualizowaną karykaturą czegoś, co już było, raczej śmiałym przeniesieniem pewnych patentów w XXI wiek. Tak czy inaczej, te dwa kawałki – „Śnieżna pantera” i „Zgodnie z planem” – od biedy możecie zestawić i z Organkiem, i z Clutch (oczywiście przy utrzymaniu odpowiednich proporcji). Dobra muza na piątkową wycieczkę po pubach. Złoi wam skórę przy szklance.