Drogi moich uszu i muzyki Bonamassy nie często się krzyżują. Nie ma w tym jednak intencjonalności – ot, po prostu, kiedy Bonamassa akurat wydaje jakiś album, to ja jestem w innych muzycznych rejonach i znajduję sobie coś ciekawszego. Wiadomo, że Bonamassa poniżej pewnego wysokiego poziomu nie zejdzie, nie da jakiejś konkretnej plamy, nie zmieni jakoś drastycznie swojego stylu, więc w tej kwestii panuje pewna stabilność. A stabilność to brak zaskoczeń.
„Redemption” to właśnie tego typu album. To płyta stabilna, choć akurat nie nudna. Bonamassa przejeżdża się tutaj z charakterystyczną swobodą przez całą gamę różnych bliższych i dalszych blues-rockowi stylistyk. Zaczyna się od pulsującego rock’n’rollem numeru „Evil Mama”, doprawionego orkiestrowymi akcentami. „King Bee Shakedown” to mrugnięcie okiem w stronę rockabilly, zadziwiająco wręcz przekonujące. „Molly O’”. Nie ma sensu wymieniać dalej – to tylko trzy pierwsze numery, a Bonamassa przeżonglował w nich już spory kawałek historii rocka. Najfajniejsze jest jednak to, że Joe robi to lekko i stylowo, bez wciskania nam topornych i ogranych inspiracji na siłę. Nie mamy tu gościa, który wymyślił sobie, że zaserwuje słuchaczom płytę przekrojową, a dojrzałego muzyka, który na nowo znalazł swoje inspiracje i sięganie do różnych półek jest dla niego po prostu naturalne. I nieważne, czy chodzi o ultraklasycznie brzmiące „Love Is A Gamble”, czy przejmujące „Self-Inflicted Wounds” albo „Stronger Now In Broken Places” – Joe i jego ekipa są naturalni i po prostu świetni. No bo właśnie – ta płyta nie byłaby tak zajmująca i kompletna, gdyby nie towarzyszący Joemu muzycy, którzy nie tylko robią fajne tło dla jego gitarowych i wokalnych popisów, ale są odczuwalni w każdym momencie trwania „Redemption”.
Spotkałem się z opinią, że to najbardziej osobista i najmroczniejsza płyta Bonamassy. Być może, nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Mnie się mroczna nie wydaje – osobista pewnie tak. Ale jedno wiem na pewno: „Redemption” jest bardzo epicka, co jest dziwne, bo sam blues-rock epicki z definicji nie jest. A jednak Bonamassa nagrał płytę pełną kolorów, czasami buchających żywych orkiestracji („Evil Mama”), czasami wręcz zadziwiająco skromnych aranżacji („Stronger Now…”), a znakomita produkcja tylko uwypukliła kolektywny talent wszystkich zaangażowanych. Innymi słowy – „Redemption” śmierdzi dolarem. Chciałbym, żeby każdy dolar był tak dobrze wydany.
Wyd. J&R Adventures/Mystic