Dzięki Leszkowi Cichońskiemu dowiedzieliśmy się, że Jimi Hendrix oprócz tego, że marzył o dziewczynach i nowych efektach gitarowych, to śnił o poprowadzeniu dużej orkiestry symfonicznej, z którą mógłby zinterpretować własne utwory w formie muzyki klasycznej.
Jest to pomysł brawurowy, ale nie takie utwory „klasycyzowano”, że przypomnę tylko „Concerto For Group And Orchestra” Deep Purple i ostatnią płytę „S&M2” Metalliki. Któż inny miałby się jednak tego podjąć, jak nie Leszek Cichoński – największy w Polsce propagator dorobku Hendrixa. To, że Leszek Cichoński posiada umiejętności logistyczne, przekonujemy się co roku podczas bicia Gitarowego Rekordu Świata, ale nie podejrzewałem go aż o takie talenty produkcyjne i zmysł orkiestracyjny – wielki szacunek!
Płyta Leszek Cichoński And Friends „Thanks Jimi Symphonic” to zapis koncertu, który odbył się w 2016 roku i zaskoczenie od pierwszej nuty. Nie są to bowiem typowe hendriksowskie covery wzbogacone o tło orkiestry symfonicznej. To w zasadzie zupełnie nowe utwory, odważne wariacje na temat hendriksowskich klasyków, zinterpretowane zaskakująco nowatorsko i z rozmachem. Orkiestra pod dyrekcją Jerzego Koska jest wielobarwna i doskonale wkomponowana w muzyczną ideę całego przedsięwzięcia, słychać ogrom pracy włożony przez muzyków. Jeśli chodzi o same utwory, to oprócz znanych tematów Hendrixa jest tu trochę cytatów – wprawne ucho wychwyci milesowski motyw „Jean Pierre” w „Foxy Lady” i „Voodoo Child”, a mniej wprawne bez problemu rozpozna słynny motyw Bolera Maurice’a Ravela w „Hey Joe”. Utwory są rozbudowane, pięknie się rozwijają i nie zabrakło w nich – a jakże! – solówek poszczególnych instrumentalistów. Można jednak powiedzieć, że i tak wszystkich za rękę prowadzi Leszek, „pierwsze skrzypce” tego przedsięwzięcia. Słychać, że panuje nad tą całą brzmieniową materią, kształtując ją zgodnie z własną gitarową estetyką. Mnie osobiście najbardziej ucieszył fakt, że wykonaniu tych hendriksowskich klasyków po pierwsze nie zabrakło prawdziwego koncertowego ognia, co chyba najbardziej słychać w nomen omen „Fire”, ale też komercyjnej, popowej przebojowości. Ta ostatnia ewidentnie „otwiera” materiał na szerszego słuchacza, a „Little Wing” pomimo specyficznej „alżarowskiej” wokalizy Jorgosa Skoliasa, mógłby swobodnie robić za singiel promowany w rozgłośniach radiowych. O „Thanks Jimi” nie wspominam, bo to już szlagier tout court. Warto też wspomnieć o udziale Malforda Milligana, który także doskonale interpretuje klasyki Jimiego.
Po przesłuchaniu całości przychodzi konstatacja, że ta płyta była potrzebna, że jest wartościowa i że stanowi kolejny ważny element w kolekcji hendriksowskich fonogramów. Nie wiem, czy można ją nazwać spełnieniem ostatniej woli Jimiego, ale na pewno słuchający odniosą silne wrażenie, że był to wyjątkowy, wręcz magiczny wieczór. I to przede wszystkim zostało na płycie „Thanks Jimi Symphonic” uwiecznione.

Leszek Cichoński And Friends „Thanks Jimi Symphonic”