Jedną z cech dotyczących polskiej kultury masowej, której nigdy nie uda mi się pojąć, jest wieczna popularność folko-polo i folk-popu, generalnie wszystkiego, co w jakiś tam ułomny sposób nawiązuje do naszego lub bliskiego naszemu folku.
Jak nie weselne disco polo, to Brathanki, jak nie Zakopower, to Golec uOrkiestra, jak nie Enej to Tulia. Tak sobie wyciągamy te różne elementy folkowe, czy to skrzypki, czy sukieneczkę, czy gwarę, czy biały śpiew, i wrzucamy do popowo-dyskotekowej betoniarki, kompletnie natomiast ignorując prawdziwy folk. Jaramy się tym, że dziewczyny z Tulii śpiewają białym głosem popularne piosenki stojąc na scenie w kolorowych kiecuszkach, choć nie ma to ani sensu, ani jakości. I pomiędzy takimi tworami przemykają gdzieś cichutko takie grupy jak choćby Łysa Góra, które z jednej strony lubią sobie pocisnąć jakiś mocno folkowy metal, ale przydarza im się – jak choćby teraz – nagrać album kompletnie akustyczny, bardzo tradycyjny, naturalny i świetny. „Oj Dolo” to kolekcja oryginalnych i tradycyjnych utworów zaaranżowanych przez zespół na tradycyjne instrumenty. Do tego kapitalne wokale, oczywiście białe, i wyraźnie odczuwalne emocje, które wynikają po prostu stąd, że muzycy Łysej Góry czują i rozumieją to, co grają, nie traktując tego po prostu jako produkt. Nieważne, czy mierzą się z białoruską „Kupalinką”, czy bułgarskim „Dali cziarni oczi”, czy z weselnym „Siadaj, nie gadaj”, czy może z własnymi, nowymi, oryginalnymi utworami – każdy z nich brzmi nie tylko atrakcyjnie, ale przede wszystkim szczerze. To wszystko, uzupełnione biegłością i wyobraźnią muzyczną septetu sprawia, że „Oj Dolo” dało mi zaskakująco dużo doznań, których się – szczerze mówiąc – nie spodziewałem. Jeśli czujecie, że zatruliście się eksportową upośledzoną wersją słowiańskiego folku na jakiejś kolejnej Eurowizji, to Łysa Góra przychodzi z uzależniającym remedium.
Wydawnictwo własne